No to znów dobiłam do 76 kg. To już 20 kilogramów, które chcę zrzucić z początkowych kilku, które chciałam zrzucić zakładając konto dekadę temu.
Jem emocjonalnie, jem z nudów, jem by regulować emocje. Myślę, że jak to opanuję, reszta przyjdzie sama. Uprawiam sport, lubię być na świeżym powietrzu. Lubię jeść warzywa, nabiał i białe pieczywo. Moim problemem jest przede wszystkim ilość, a nie to, co jem.
byliśmy na szlaku Rocha de Chambre . Bardzo trudny. Ciasny, w szczelinach, trzeba było się podciągać rękoma na drzewach, by przejść. Plus błoto, śliskie korzenie i stronę podejścia. Szlak ma niby ponad 8km. Garmin zapisał 5. Dziwne to, zwłaszcza że nie widać odstępstw od szlaku. Dokładność garmina jest bardzo duża.
Innego dnia odwiedziliśmy dwie jaskinie. W pierwszej chodziliśmy po językach zastygłej magmy. W drugiej byliśmy w kraterze wulkanu. Jeden z 3 wulkanów na świecie, gdzie można wejść do środka.
Jakimś cudownym złączeniem płyt tektonicznych, mikro płyty Azorów, prądami morskimi i zmiana wysokości terenu o kilometr, powstało zawirowanie powietrza, które krąży wokół wysp, formując nad nimi chmury, w których toną szczyty. Gdzie wszędzie dookola może być słonecznie, ale nad samymi wyspami pada deszcz. Terceira jest taka wyspą. Na wybrzeżu chmury, w centrum słońce. I odwrotnie. Żeby coś zaplanować trzeba oglądać widok z kamer na żywo w różnych partiach wyspy.
I tak znów u nas było brzydko. Stwierdziliśmy, że co tam i pojechaliśmy na szlak ale po drodze wjechaliśmy w chmurę i zaczęło lać. Więc pojechaliśmy dalej. Aż dotarliśmy na przeciwległy koniec wyspy. I szlak turystyczny, który tam jest. To był strzał w dziesiątkę.
Pogoda była super. Chwilę kropiło, ale potem było słońce. Opalilismy karki.
Było sporo błota i momentami było bardzo ślisko.
Wchodziliśmy naprawdę wysoko i czasami stromo, ale głównie po trawie więc nie było tak źle. Jedno zejście mieliśmy takie, że pojechałam na butach, a w jednym miejscu szlak szedł sama krawędzią klifu i z moim lekiem wysokości postanowiłam iść po drugiej stronie pastucha, przez pastwisko. Jeden odcinek szliśmy między krowami.
Wracając że szlaku pojechaliśmy na zakupy. W wiosce po drodze akurat miały się odbywać gonitwy z bykami. Usiedliśmy więc na trybunach zrobionych w tym celu i obserwowaliśmy. Żal mi zwierzęcia, bo liczyłam, że trochę poturbuje chłopaków, ale lina bezpieczeństwa ratowała ich dość często. I nakładki na rogi.
Z tarasu domu podziwialiśmy zachód słońca nad oceanem. Widać kolejny wulkan po lewej stronie.
Jestesmy z Ukochanym turystami spożywczymi. Szukamy rzeczy lokalnych i zajadamy się wszystkim, co nam poleca lokalsi. Portugalia nie ma dobrych własnych słodyczy. Znazlam jedne czekoladki, ale to wszystko. Tez nie pamiętam z poprzedniej wizyty, czy jadłam coś typowo made in Portugal.
Mają za to wypieki. I to cholercia jakie! To ciasto powyżej to jajwczne i bardzo gęste klejąca jakby babka. Ale nie jest puszysta. No dla tego mogłabym komuś zęby wybić. Podobnie jak dla rogalikow brioche. Nie lubię rogalikow ani niczego z ciasta drancyskiego. Dla mnie ono jest kruszącym się irytującym smakołyki em bez smaku. Brioche to co innego.
Typowo miejscowe są zaś te musy, ciasteczka, nie wiem jak to nazwać. Zjedliśmy na razie te original w kształcie gwiazdki. To jakby w łódeczce z ciasta filo masa ugotowanego kajmagu? Nie wiem. Ale w pytkę.
Dokupiliśmy więcej sera. Mam pół lodówki sera.
To jest ciasto jajwczne, jak to pierwsze. Jeszcze nie próbowaliśmy czy to jest to samo, ale po konsultacji z naszym ekspertem, chyba czeka nas nowe doznanie. Bo kolega nie pamięta, który to placek lubię najbardziej.
Znaleźliśmy też super jajwczny deser. Pakowany po pół kilo, więc na razie odpuściliśmy. Mamy jeszcze kilka dni, spróbujemy zjeść to w restauracji. Może tam dają mniejsze porcje.
Spróbowaliśmy też takiego deseru. Z maki kukurydzianej. Smakuje jak gesty ryż na mleku. Pyszny!
Dzien zaczęliśmy od obserwacji wielorybów. Widzieliśmy kilka rodzin delfinow i 7 wielorybów. Z niektórymi się bawiliśmy trochę w chowanwgo. Ogólnie mieliśmy za przewodnika studenta oceanografii i biologii morskiej, więc dowiedzieliśmy się wiele o zwyczajach tych zwierząt.
Później wspielismy się na wulkan Monte Brasil. Obeszliśmy krater dookoła, obejrzeliśmy miasto leżące u podnóża oraz obeszliśmy bazę wojskową, która się wciąż tam znajduje.
Ruiny starych fortufikacji z czasów kolonii.
Wieczorem jedliśmy pąkle. Zwierzątka żyjące w szczelinach w skałach, które wydobywa się i gotuje wraz z ich skałą. Na koniec wypiją wodę, która gromadzi się w jamce pąkli smaczne.
Wilgoc unoszaca się w powietrzu można zobaczyć gołym okiem. Niemal wchodzi się w nią jak we mgle. Las wydaje się lasem deszczowym. Rośliny rozpryskują maleńkie kropelki widy w powietrzu. Daje to wrażenie dżdżu bez ani jednej chmurki nad nami. Niesamowite doznanie.
Wczoraj trzy wyjścia z domu. Ostatnie w deszczu. Będziemy mieć taką pogodę kejne dwa tygodnie. Na szczęście jest ciepło. Zaraz ruszamy dalej. Byłam już nawet biegać.
Przez zmianę strefy czasowej mój dzień był niemiłosiernie długi. Garmin pewnie nie do końca ogarnia, jak mógł ten dzień się zacząć o północy i nie skończyć o północy.
Pierwszego dnia na wyspie schodziliśmy kilka km i tak nas przemoczyło, że żałuję że nie wzięłam dwóch par butów trekkingowych.
Domek jest super. Ocean jak na razie gniewny. Zobaczymy, co będzie dalej. Jem kilogramy sera. Wszystko w sklepie jest lokalne. Lokalne wina, owoce, sery... Po owocach widać, że nie są w standardzie europejskim, bo są za duże, za mało okrągłe, mają skazy. Pomidorki koktajlowe zupełnie, jakby od mojej babci że szklarni były. Pink lady krzywe na jedną stronę. Cytryny z wypustkami z wyspy obok....
Od niedzieli nie ćwiczyłam i nie biegałam. Migrena się pojawiła. Dawno już cholerny nie było.
W pracy ledwie się kulam. Wczoraj zwolniłam się do domu, bo kręciło mi się w głowie. Dziś czuje ze wciąż ściska mi głowę ale chce popracować te ostatnie dni przed urlopem.
Dziś mam spotkanie w sprawie pracy. I fryzjera. I nie mam ochoty iść nigdzie. Wolałabym zostać w domu. W łóżku, po ciemku, w ciszy.
Cieszę się, że się spakowałam. Teraz trzeba zrobić listę rzeczy, które wrzucę mężowi do walizki. Wciąż się wahm czy aparat wziąć w podręczny czy do kufra.
Wzielam więc rower, bo to akurat nie padał deszcz, i pojechałam do kina. Dwa piwa i popcorn później byłam tak samo pod wrażeniem tego filmu jak 13 lat temu. Ludzka myśl techniczna nie przestaje mnie zadzwiwiac. Wybieram się w grudniu na Way of water.
Dzis wybieram się rowerem na przejazd platform zrobionych z kwiatów.