No to znów dobiłam do 76 kg. To już 20 kilogramów, które chcę zrzucić z początkowych kilku, które chciałam zrzucić zakładając konto dekadę temu.
Jem emocjonalnie, jem z nudów, jem by regulować emocje. Myślę, że jak to opanuję, reszta przyjdzie sama. Uprawiam sport, lubię być na świeżym powietrzu. Lubię jeść warzywa, nabiał i białe pieczywo. Moim problemem jest przede wszystkim ilość, a nie to, co jem.
No to lecę z planem treningowym. Dziś jest 28 stopni więc nie dałabym rady pobiec. Wczoraj zatem zrobiłam trening.
Dwie mile plus 2,5 km marszu do domu.
Było dość ciężko. Ale dałam radę. Dziś strzeliłam na ulicznym markecie staniki sportowe adidas. Jest akcja że lokalne sklepy wystawiają się z towarem z magazynów za małe pieniądze. Byky kurtki zimowe. Mydła. Rzeczy do kuchni. Sklep sportowy sprzedawał staniki przecenione z 37 euro na 5. Kupiłam dwa.
W sobotę zauważyłam, że z moją lewa dłonią dzieje się coś dziwnego.
W minionym roku dwukrotnie miałam przeciążone ścięgno kciuka. Miewam też problemy z samym nadgarstkiem od 12 lub więcej lat. Z reguły szyna i oszczędzanie się, pomaga. Na zapalenie ścięgna dostałam dwa razy zastrzyk sterydowy. Po obu razach ból znikał w przeciągu 48h a skóra w miejscu zastrzyku się odbarwiala.
Fizjoterapeutka powiedział, że jeśli będę nadwyręžać rękę to przejdzie mi ona w stan chronicznego bólu. Więc oszczędzam. Dużo rzeczy robią za mnie mężczyźni w pracy. Pomagają. Dostaje też lżejszy przydział pracy.
Mimo to zauważyłam, że coś się dzieje. Mięśnie jakby zniknęły, zapadły się. Widać wszystkie żyły idące do kciuka, nadgarstek jest chudszy a kosz bardziej wystaje niż po pierwszym urazie. Gdy ruszam ręka, czuję lekkie mrowienie. Mam pełen zakres ruchów. Dołek w nadgarstku się pojawili jest bardzo głęboki. Obie ręce są od siebie różne.
Dam sobie jeszcze jakiś czas i skontaktuje się z moim lekarzem.
Wczoeja w nocy mnie rzuciło na plan treningowy Garmina. Kilka razy zaczynałam, chyba nigdy nie skończyłam. Może raz. Nie pamiętam. Próbuje ponownie.
Teraz muszę wyjść z domu, a po powrocie zjem obiad. Później muszę znaleźć czas na bieganie. Krótki bieg, tylko aby zmierzyć moje możliwości. A tych nie ma.
Trzymajcie kciuki abym była wytrwała. Do końca listopada powinnam nauczyć się przebiec 10 km.
Stwierdziłam, że spędzam tam za dużo czasu. Może przywrócę Instagram, gdy wrócę do treningów. Ale postaram się wchodzić tam jedynie z laptopa, w ten sposób ograniczę używanie telefonu do minimum.
Zostawiam WordPress. Tu jest tak mało interakcji, że nie będzie mnie kusić 4x na godzinę, aby zajrzeć. Odkąd Zu nie komentuje oraz kilku innych czytelników, pisanie tu jest mniej wciągające.
Dziś odpoczywam a co nieco, bo nadal męczy mnie migrena. Przy okazji pracowałam w ogrodzie. Kupiliśmy 3 worki ziemi doniczkowe I posadziłam alstromerie w największe donice na nóżkach. Mam nadzieję, że przyjmą się przed zimą i będę mogła je na zimę zabrać do środka po części, jak rok wcześniej. Najpierw jednak kłącza muszą się dobrze rozkrzewić.
Przyszedł leżak męża. Testowałam go i uznałam, że nie spełnia moich kryteriów. Ja lubię wyciągnąć kopyta, ale nadal siedzieć pionowo. Pić wówczas coś zimnego, jeść lody, szydełkować. Natomiast na większości leżaków można albo siedzieć z nogami w dole, albo leżeć niemal płasko. Nic pomiędzy.
Leżak męża jest mega wygodny i ma świetną, niemal pościelową poduchę. Jednak nie mogę go bez wysiłku i kilku podejść położyć płasko. Albo jestem za lekka lub za krótka, albo to nie dla mnie.
Postanowiłam zamówić krzesło składane oraz podnóżek z Decathlonu. Kumpel ma poduchę na wydanie, więc przytulę. Dzięki rozłożeniu na dwa elementy, krzesło może mieć wysoko oparcie, a ja na podnóżku mogę wyprostować kolana. Nie ma ono podstawka na kubek i telefon, jak leżak męża, ale jest łatwe w rozkładaniu do leżenia oraz zajmuje mniej miejsca.
W przyszłym tygodniu powinnam otrzymać swoje zamówienie. Cena 40 euro mniejsza niż za leżak męża.
Update: sociale [niektóre wróciły]. Za wiele stron odsyła na sociale i nie da się treści zobaczyć, nie będąc tam. Shiiiit. Ale poszukam sposobów jak je ograniczyć.
Garmin dość szybko mnie podsumował - czasami na raport musiałam czekać tydzień.
Bieganie i chodzenie w minionym miesiącu były krótsze i rzadsze niż w czerwcu, ale za to wpadło więcej roweru. A to dzięki wyjazdowi do Drenthe, który opisałam w pamiętniku/na blogu.
Siłownia leży i kwiczy. Już anulowałam karnet - oddam opaskę 31 sierpnia, kiedy pójdę na ostatni trening. Waga wzrosła.
Gorzej u mnie ze snem oraz stresem. Na przykład w tym tygodniu dwie noce spałam po 2-3,5 godziny, a dziś miałam wolne z pracy, ponieważ mam migrenę, która przez cały dzień nie przechodzi. Mam nadzieję jutro obudzić się w lepszym stanie niż dziś. Do tego miałam silny ból brzucha - nie wiem czy żołądek czy jelita - aż mnie obudził o 5 rano. Jak był czas zbierać się do pracy to nadal nie spałam z bólu. Zostałam w domu i do południa brzuch jeszcze mnie męczył. Udało mi się dospać do 9-tej, a później chilowałam na kanapie z serialem i szydełkiem. Niemniej jednak codziennie dostaję podsumowanie dnia, że miałam sporo stresu i powinnam pomyśleć o technikach relaksacyjnych. Pewnie stąd też te bóle w piersi, które miałam cały poniedziałek.
Lipiec też zapisałam w postaci kwadracika, który będzie składową koda temperaturowego. Postanowiłam przerobić dotychczasowy koc - który jest ogromny i waży 1,5 kg - na taki składający się z kwadratów. Na ten tradycyjny schodzi mi o wiele za dużo wełny i kosztuje mnie za dużo pieniędzy. Takie kwadraty wyjdą taniej i lżej. Koc będzie też mniejszy - muszę jeszcze zmierzyć jaki dokładnie będzie.
Przy próbie wstawienia tych grafik napotkałam na kolejny problem z nowym layoutem. Otóż nie da się skalować zdjęć, bo nie da się kliknąć potwierdzenia lub anulacji. Wiszący baner wciąż to zasłania i scrollowanie w górę i dół nie zmienia pozycji wyskakującego okienka ani baneru. Jedno zakrywa drugie - jak teraz ten tekst, który piszę i którego nie widzę, póki ręcznie co kilka linijek nie opuszczę widoku okna. Ten baner jest naprawdę nietrafiony. Za bardzo został dostosowany do widoku komórkowego, a przecież nadal są tu osoby, które używają PC - jak choćby ja.
Kiedyś pisałam na swoim blogu o jeziorze Ijsselmeer. Jest to basen wodny powstały w wyniku zamknięcia tam i wypompowania wody z Morza Południowego. Ijsselmeer choć później odcięte tamą Houtribdijk, które podzieliło morze Południowe na dodatkowo Markermeer jest prawie 10x większe od jeziora Śniardwy w Polsce. Dzięki tej inwestycji Holendrzy mogli osuszyć kolejne żyzne tereny pod uprawy. Wyspy takie jak Urk stały się częścią stałego lądu, a wioski rybackie nagle są otoczone polami. Sam Afsluitdijk, czyli tama zamykająca jezioro, ma 32 km. A za nią jest inny świat - Fryzja. Kraina rolników. koni fryzyjskich oraz dumnych Fryzów mówiących językiem fryzyjskim.
Flaga Fryzji zawiera białe i akwamarynowe pasy z "serduszkami" lub "krowimi kopytami" jak sądziłam wcześniej, a jak się okazało - liśćmi grążela żółtego. grążel rośnie także w Polsce - na przykład na Smukale w Bydgoszczy [jakby ktoś lubił chodzić po moczarach i lasach].
Korzystając z bagażnika rowerowego - wzięliśmy rowery na przejażdżkę. Mąż ustalił trasę rowerową po miasteczkach i wioskach we Friesland i ruszyliśmy w sobotę rano, aby być w domu przed popołudniowym spieczeniem. Tego dnia było 28 stopni, co jak na brak lata w NL - jest naprawdę wysoką temperaturą - z reguły jest 17.
Na miejscu, gdy rozpakowywałam rowery, zorientowałam się, że zdjęty na czas podróży komputer mojego roweru elektrycznego, został w domu! Opisywałam to tutaj wiele razy, ale wciąż trafiam na mit, że elektryki jadą same i nie da się zmęczyć jadąc takim rowerem - gówno prawda. Elektryk to rower z baterią i silnikiem, który aby jechał nadal wymaga pedałowania i wkładania siły. Silnik po prostu wspomaga jazdę, dzięki czemu wiatr czy podjazdy nie są tak trudne. To jakby mieć dodatkową super przerzutkę. Silnik znajduje się w korbie roweru, dokłada moc w zależności od modelu i celu użytkowania albo na przednią, tylną piastę lub w korbie. Mój dokłada moc w korbie, bo to rower trekkingowy, choć używam go jako leisure. Rower, aby jechać wymaga baterii i komputera sterującego wszystkim.
I co teraz, jak nie ma komputera? Ano niewiele - eBike stał się po prostu zwykłym rowerem. Nie byłoby w tym tragedii gdyby nie jeden mankament - masa roweru. Taki rower waży 30 kilo. Wprowadzenie go przez próg do bijkeuken gdzie stoi, wymaga małego rozpędu. Podprowadzanie go pod górkę wygląda jak pchanie słonia, który nie chce iść. Taki rower to zwyczajnie ciężka krowa.
Byliśmy 60 km od domu i mieliśmy 3 opcje. Spakować rowery i wrócić do domu [za czym obstawał Ukochany], jechać po komputer i wrócić i zrobić trasę [co ja chciałam zrobić] albo jechać dalej jakby się nic nie stało [co też wydawało się wtedy dobrym pomysłem]. Po negocjacjach wybrałam opcję numer 3 i niezupełnie szczęśliwego męża zabrałam ze sobą.
Baterię i ładowarkę zostawiłam w samochodzie - sama bateria to extra 5kg, a bez komputerka jest bezużyteczna. Dokłada tylko wagi. Po drodze przypomniało mi się jednak, że znajomek ukradziono taki komputerek. Po prostu kupiła nowy. Podjechałam więc do sklepu rowerowego z zapytaniem, czy mają komputery Boscha i mogłam takowy kupić. 128 euro poszło się... bo jestem zapominalska, ale kupiłam rower. Mąż zaś zgłosił się na ochotnika, aby jechać do auta po baterię i ładowarkę.
Czekałam, siedząc nad kanałem, i patrzyłam na ruch na wodzie. Nagle, w ten pierwszy weekend wakacji północnych prowincji, a przy okazji słoneczny i ciepły dzień, wszyscy ruszyli na łódki. Holendrzy lubią swoje łodzie - jak nie malutkie motoróweczki, po kilkupiętrowe łodzie. Nadal niektórzy pływają zabytkowymi żaglówkami w stylu kampanii wschodnioindyjskiej, ale też zdarzają się nowoczesne żaglówki.
Siedziałam i piekłam się na słońcu jakieś 30 minut zanim mąż obrócił dystans do auta i z powrotem. Przed nami było jeszcze kilka godzin na tym słońcu. Na szczęście mamy zwyczaj grubo się smarować, więc nie było problemu.
Jechaliśmy jak zawsze wzdłuż tras prowadzonych punktami - węzłami rowerowymi. Z doświadczenia wiem, że te drogi, choć nie prowadzą linią prostą od A do Z, są najpiękniejsze i warto nimi jeździć. Są to szlaki typowo turystyczne, dzięki którym można zobaczyć takie kawałki kraju, których normalnie się nie ogląda - bo nie ma tam ani dróg, ani ważnych węzłów komunikacyjnych. Tylko rower. Jeśli prowadzą przez miejscowości - będzie to najlepsza trasa do ich zwiedzania - na przykład w Makkum.
Na znaku poniżej widać na przykład, że punkt 4 znajduje się zarówno na trasie Zuiderzee jak i Elfsteden! Chciałabym przejechać trasę Elfsteden, a tą pierwszą mam już zjechaną. Elfsteden, czyli 11 miast, to trasa wyścigu łyżwiarskiego, który kiedyś odbywał się niemal co roku, a obecnie kryzys klimatyczny sprawia, że nie można zorganizować tego wyścigu. Dlaczego? Bo to wyścig łyżwiarski po kanałach między 11 miastami Fryzji. Ostatni taki wyścig był możliwy w 1997 roku, kiedy wygrał Henk Angenent z czasem 6 godz 49 minut! Jest to czas dwukrotnie krótszy niż osiągnięty w 1909 roku przez zwycięzcę Minne Hoekstra.
Później - z komputerem i baterią - mogliśmy wrócić do kontynuowania naszej trasy. Przez 3 kolejne godziny pedałowaliśmy z przerwami na zdjęcia i obiad. Pełna bateria dała mi zasięg 119 km w warunkach bezwietrznej pogody i jazdy po płaskim. Ale wiadomo - to tak jak z samochodem elektrycznym - jazda pod górkę, pod wiatr, z obciążeniem, przyspieszanie i hamowanie - wszystko skraca zasięg.
Po drodze wjechaliśmy do wsi Oudega, gdzie trwał uliczny festowal. Domy we wsi były udekorowane na reklamy telewizyjne oraz filmy kinowe. I tak widzieliśmy reklamę posypki czekoladowej na chleb [śniadanie holendrów], proszku do prania, marketu budowlanego, seriwsu wakacyjnego i innych. Spotkałam też mojego bohatera z dzieciństwa - Obelixa.
Później, w Heeg, poszliśmy na obiad. Dla ochłody siedzieliśmy w cieniu i piliśmy piwo - mąż bezalkoholowe, bo był naszym wyznaczonym kierowcą tego dnia. W Holandii picie i jazda na rowerze nie jest legalna, ale nie traci się w ten sposób prawa jazdy. Dodając do tego, ze Holendrzy średnio więcej jeżdżą rowerem niż chodzą pieszo - kiedy spotykasz się ze znajomymi na piwo - to po prostu bierzesz rower a nie samochód. Zatem rower jest powszechnie uznanym środkiem transportu, gdy się pije alkohol, bo jest to alternatywa dla samochodu. Znam wiele osób, które miały po pijaku upadki z roweru - sama raz spadłam wracając z pracowniczej imprezy. Nic zaszczytnego, ale dla mnie wtedy oraz dla wielu to albo rower albo siedzenie w domu. [W Holandii nie ma kultury robienia domówek - od picia są kroeg-y i cafe]. A piszę o tym piwie - ponieważ bardzo pragnę polecić to piwo bezalkoholowe ze zdjęcia. Było naprawdę pyszne.
Mąż posilił się fish and chips, a ja wzięłam wegetariańskiego hamburgera. Czasami zamawiam dania wege, kiedy jestem ciekawa bardziej jak smakują niż mam ciągoty na mięso. A trafiam ostatnio na naprawdę pyszne roślinne burgery. Lubię jeść wege, ale rzadko jadam vegan. Vegan to dla mnie żywność wysokoprzetworzona w większości przypadków.
Restauracja, w której byliśmy znajdowała się nad brzegiem kanału. Niektórzy klienci przypływali więc na obiad łódkami. Kiedy tam siedzieliśmy przypłynęły dwie takie łodzie. Mniejsza - na zdjęciu - i większa z chyba 6 osób.
Dalsza trasa prowadziła momentami przez bardzo wąskie ścieżki, omijające farmy i drogi dla samochodów.
Aby przejść na drugą stronę tych torów, trzeba zejść pod nie, poniżej poziomu wody!
Później trafiliśmy na camping, który miał specjalną łączkę z zabytkowymi przyczepami i kamperami. Oraz chyba kurnikiem?
Cała trasa wyniosła niespełna 10 km bez baterii i ponad 50 km jazdy elektrykiem. Widzieliśmy naprawdę piękne tereny zielone, łąki, jeziora, kanały, wioski oraz rezerwaty dla ptaków wodnych. Słońce paliło cała drogę, ale na rowerze czuje się to mniej, bo dochodzi pęd powietrza oraz wiatr. Nie spaliliśmy się, a do domu dotarliśmy z obitymi siedzeniami oraz zmęczonymi nogami. Mnie dodatkowo bolał potem nadgarstek dwa dni - ale to już chyba mi tak zostanie. Warto było nie zawracać do domu i zjechać tą trasę. Wiem, że bez wspomagania nie dałabym rady - ale wiem też, że na zwykłym rowerze robiłam większe dystanse. Bawiliśmy się świetnie - można uznać, że kolejna przygoda zaliczona.
Jako bonus dam poniższe zdjęcie. Tak bawią się Ukraińskie dzieci w Holandii. Moje prywatne zdanie jest takie - że rodzice nie mają mózgów. Zaś prawo holenderskie zabrania posiadania tego typu wyposażenia - także u dzieci.
Parę tygodni temu wybrałam się z koleżanką na warsztaty z garncarstwa z użyciem koła garncarskiego. Nie przypuszczałam, że będzie to takie trudne. W filmach wygląda to na świetną zabawę.
Para z Holandii była na wakacjach – jeśli się nie mylę to na Bali, gdzie brali udziały w warsztatach na kole garncarskim. Spodobało im się i po powrocie do Holandii pracowali również tworząc misy, kubki, wazony i inne cuda. Później założyli pracownię, gdzie prowadzą warsztaty dla grup oraz indywidualne. Cała pracownia jest wypełniona rzeczami, które sami stworzyli. Ma ona przyjemny slow vibe.
Zabrałyśmy się do roboty po prezentacji tego, co będziemy robić. Dostawałyśmy na bieżąco instrukcje oraz pomoc, gdy nie szło – głównie mi. Po wszystkim skóra na rękach była bardzo miła i nawilżona. Zupełnie jak po maseczce!
Mój kubeczek będzie drobny i cienkościenny, ponieważ kilka razy mi się brzeg zniszczył i trzeba było go ścinać. Nie mogąc dołożyć gliny, mogłam pracować tylko na tym, co mi zostało. Zrobiłam najprostszy kształt możliwy, mimo mojej ambicji by kombinować dalej, bo bałam się, że znów mi nie pójdzie.
Po wszystkim poszłyśmy z koleżanką na lunch. Był przyjemny i ciepły dzień, ale wiało tragicznie. W moim ogrodzie ostatecznie zniszczyło mi szklarnię.
Zrobiłam koleżance przy okazji kilka zdjęć.
W ciągu 4 tygodni po formowaniu kubków możemy wrócić na zdobienie.