No to znów dobiłam do 76 kg. To już 20 kilogramów, które chcę zrzucić z początkowych kilku, które chciałam zrzucić zakładając konto dekadę temu.
Jem emocjonalnie, jem z nudów, jem by regulować emocje. Myślę, że jak to opanuję, reszta przyjdzie sama. Uprawiam sport, lubię być na świeżym powietrzu. Lubię jeść warzywa, nabiał i białe pieczywo. Moim problemem jest przede wszystkim ilość, a nie to, co jem.
Po kilku nocach z małą ilością snu, w słoneczny i ciepły dzień, biegałam w mieście nieopodal. Ledwie dałam radę. Nawet nie było już celem zrobienie dobrego czasu. Chodziło raczej o do trwanie do mety bez marszu. Po 2gim kilometrze miałam już obkurczoną tchawicę I słychać było rzężenie. Miałam problem, aby uspokoić oddech. Dobiegłam. Jestem z siebie zadowolona. Na mecie dostaliśmy koszulki i izotonik do picia.
Przez resztę dnia czułam się, jakbym miała udar cieplny. Bolała mnie głowa. Czułam, że mogę zemdleć. Chwiało mnie na nogach. Mdliło mnie. Ale postanowiłam powycinać zielsko w ogródku spomiędzy cegieł. Póki byłam nasmarowana na słońce, bo później by mi się nie chciało. Szczerze? To było głupie. Myślałam że położę się tam i umrę. Zdecydowanie nie był to mój dzień. Ale najgorsze wyskrobalam.
Wpis ten będzie się pokrywał z kilkoma ostatnimi, bo przygotowuję go głównie na bloga, a tutaj pojawiały się malutkie relacje w ostatnich dniach - lubię tutaj być na bieżąco.
Dziś znów relacja z całego tygodnia. Tak mi czasem wygodniej, podobnie jak z używaniem kolaży zamiast całych galerii. Na Instagramie pojawiły się zdjęcia w pełnej krasie w mojej relacji. Osiągnęły całe 17 wejrzeń. Wymiatam!
Niedziela.
Niedziela była taka zwyczajna. Chyba ostatni dzień w tym tygodniu, kiedy się naprawdę wyspałam. Był relaks, filmy, kwiaty, praca w ogródku... Mąż kupił mi kolejne przecenione cebulki lilii. Lidl wszystko przecenia obecnie, ponieważ szanse na wczesne kwitnienie są już nierealne. Może zakwitną one na wczesną jesień. Ale ciesze się - jeśli botritis mi ich nie zje, to będę mieć choć trochę kwiatków w tym roku.
Poniedziałek.
W poniedziałek byłam znów pomagać na produkcji. Od rana wszystko wskazywało na to, że będzie to piękny dzień. W naszej okolicy jest zawsze dużo mgły. Mamy tutaj gęstą sieć kanałów z uwagi życia poniżej poziomu morza, a gdy za dnia jest ciepło i w nocy temperatura znacznie spada - woda kondensuje się i osiada na roślinach. Wraz z pojawieniem się pierwszych promieni słońca, temperatura ponownie wzrasta i cała woda zaczyna unosić się nad roślinnością. Kocham mgły. Wychowałam się we wsi w Kujawsko-Pomorskim gdzie na łąkach pod lasem zawsze koło 4 rano w lecie były mgły. Mgły o poranku przypominają mi właśnie te szczęśliwe lata, kiedy chodziło się z rana do lasu czy nad jezioro.
W pracy był zapieprz aż miło. Firma zrobiła lekko licząc jakieś 25 tysięcy bukietów, które dzięki wysokim cenom zrobiły nam niezły przychód. Średnia cena pojedynczego kwiatu [niezależnie od klasy] to obecnie 41 centów. Tylko na sortowni, gdzie mój Ukochany pracuje, tego dnia przeszło 60 tysięcy kwiatów. Takich sortowni nasza firma ma 5. Zostałam wysłana niemal od 7 właśnie na sortownię i robiłam bukiety. Takiego cardio dawno nie miałam, ale że zawsze uwielbiałam tą pracę to świetnie się bawiłam. W domu zdrapywałam rękawicą do masażu z siebie pot i kurz, a dziś czuję na skórze, że mam pełno pryszczy. Ale na produkcji mam okazję pracować z naprawdę fajnymi dziewczynami z różnych krajów i zawsze jest o czym pogadać, więc lubię tam chodzić. Poniedziałki się dla mnie już skończyły. Zostały soboty.
Po pracy dziewczyny poszły jeszcze na 2 godziny do pielenia. Ja mam tą wolność, że ja jestem tam do pomagania, więc dla szefa najważniejsze jest, aby ta najgorsza praca została wykonana. Pielenie jest istotne, ale przynosi dochód niebezpośredni, więc jest to coś co robi się szybko, ale bez popędzania. Płacenie mi za to nie jest dobrą opcją dla firmy, bo może kosztować więcej niż będzie pożytku, zwłaszcza, że ekipa Franka ma obecnie pielenie zgodnie z harmonogramem, więc nie potrzebują mnie tam. Zapytałam więc szefa, czy mogę się urwać, bo widzę się bardziej na plaży niż w szklarni. Jemu to pasuje, więc tym bardziej mi to pasuje. Wskoczyłam więc w autko i pojechałam do Hargen aan Zee, gdzie ściągnęłam śmierdzące buty i siedziałam na piasku w słońcu. Niby to samo słońce co pod szkłem, ale temperatura 10 stopni niższa. Ulga! Cieszę się, że dziewczyny nie robią problemów z tego, że korzystam ze swoich przywilejów. Na szczęście jest naprawdę świetna ekipa na produkcji i nie ma takich wojen, jak jeszcze kilka lat temu. Jedyne co to czasem trzeba studentów trochę zmotywować, aby odłożyli telefony i zrywali kwiatki.
Wieczorem miałam ostatnie spotkanie klubu w tym miesiącu. Gościem był zawodowy fotograf Duco de Vries, który oceniał nasze zdjęcia i wybrał zdjęcie roku. Wygrał Charles, który zaprezentował w tym roku naprawdę dobre i chwalone zdjęcia.
Sama jestem bardzo z siebie dumna, ponieważ 3 moje zaprezentowane zdjęcia dostały pochwały. Kot za świetną zabawę koncepcją, łamanie zasad, wyciągniętą i nieostrą łapką [którą klubowicze skrytykowali, a Duco powiedział, że dodaje zdjęciu głębi i perspektywy]. Parę w muzeum za świetną kompozycję, pomysł, histoirę na zdjęciu oraz dbałość o detale [dla klubowiczów to zdjęcie było niezrozumiałe]. Gitarzystę za świetne światłocienie, tajemnicę szczegółów [klubowicze uznali zdjęcie za zbyt ciemne i wybrakowane i pokazujące za mało detali i brak twarzy] oraz możliwą historię, która pojawia się w wyobraźni, gdy patrzy się na zdjęcie. Ogólnie Duco pochwalił wszystko to, co ludzie w klubie ocenili negatywnie. Powiedział, że mam świetne podejście i myślę poza schematem, że jestem kreatywna. Drodzy czytelnicy! Jak ja wtedy urosłam! Od miesięcy zastanawiam się, czy nie powinnam zmienić klubu na taki, gdzie moja wizja zostanie doceniona. Gdzie bez strachu będę prezentować swoje zdjęcia. A tu przyszedł jeden pan i powiedział "wszyscy się mylicie, ona jest naprawdę dobra!". Parafrazuję oczywiście. Dostałam tego wieczoru duże wsparcie od Henny, Marijke oraz Olgi, których zdjęcia też sobie bardzo cenię. Henny nawet weszła w dyskusję z Duco o tym, że moje zdjęcia w klubie są często nierozumiane ponieważ nie spełniają one wytycznych stosowanych w klasycznej fotografii. Powiedział on, że matematyka nie robi sztuki i że wyjście poza ramy oraz kreatywne myślenie tworzy niekiedy lepsze zdjęcia niż trzymanie się utartych schematów. Z resztą w przypadku kilku innych zdjęć proponował zmianę kadru, aby na przykład uczynić zdjęcia bardziej dynamicznymi - bo kadrowanie wg zasad uczyniło je statecznymi. Ogólnie wieczór klubowy na plus. Gitarzysta zajął 9 miejsce w konkursie zdjęcia roku.
Wtorek.
Byłam zaraz po pracy szydełkować u Annet. Miała ona już przygotowaną, choć jeszcze nie skończoną, ukraińską wyszywankę dla mnie. Został kołnierz do obrobienia i będę mogła nosić tego lata piękną lnianą, ręcznie robioną bluzkę. Niestety późny powrót do domu wykluczył bieganie tego dnia. Podobnie jak w poniedziałek.
Wyszywanka ta zaś przypomina mi o historii jej autorki - Antoniny. Pani Antonina wyjechała do Holandii nie jako uchodźca [bo jest z bezpiecznego terytorium Ukrainy] ale jako pracująca matka. Płaci sama za swoje utrzymanie, pracuje ciężko, pomimo ostrej reakcji alergicznej na alstromerie. W domu zostawiła męża i 12-letnią córkę. Wysyłała regularnie pieniądze do domu, aby rodzina miała więcej kasy niż mąż byłby w stanie sam zarobić. Dzięki temu, że mąż był jedynym rodzicem na miejscu, dostawał dotychczas odroczenia od służby wojskowej. Ktoś musiał zająć się dzieckiem przecież. Niestety żandarmeria wojskowa zabrała męża Antoniny, kiedy ta przyjechała na miesięczny urlop do domu. Został zabrany siłą na komisję wojskową i nie wiemy, co się wydarzyło dalej. Nie wiadomo, czy Antonina wróci do pracy. Czy zabierze córkę ze sobą. Czy mąż będzie mógł wrócić do domu. Rozumiemy z mężem, że sytuacja na Ukrainie wymaga poboru, ale znając takie historie i ludzi osobiście, jest nam bardzo smutno widząc co wojna ze sobą niesie. Szwagier Antoniny jest już 2 lata w armii. Zaś syn naszej Oleny już 4 miesiące w grobie leży, a o Olenie słuch zaginął. Kochani - szanujcie Ukraińców swoich, bo w Ukrainie obecnie nic dobrego na nich nie czeka. Nikt nie chciałby być w ich skórze.
Czwartek.
Nasza firma ma co roku pulę darmowych wejściówek do ogrodów Keukenhof w Lisse. Zagadałam z jednym z właścicieli firmy czy nie możemy dostać kilka wejściówek i z radością je nam dał. Potem jeszcze kilka razy zagadywał, a w dzień wyjazdu dostał od nas selfie z podziękowaniami, że mogliśmy zobaczyć nasze piękne alstromerie w pawilonie Oranje-Nassau. Pojechaliśmy tam w czwórkę - ja z Ukochanym oraz dwie nasze koleżanki z pracy - Tonia, która jest super pozytywną i radosną duszyczką i dzięki której każdy dzień w pracy jest odrobinkę milszy niż normalnie - oraz Ivanka, która pomimo męża w armii i samotności tutaj ma w sobie wiele ciepła, żartu i bardzo szczery śmiech. Obu dziewczynom wyjazd się podobał i nawet Tonia, która uczy się prywatnie angielskiego, miała możliwość pogadać z właścicielem, od którego mieliśmy bilety, i opowiedzieć swoje wrażenia. Czasy imigrantów-nurków, którzy nie gadają z tubylcami, odchodzą w zapomnienie. Nowe pokolenie jest odważne, pyskate i bardzo pewne swego. Może nie jest ona Polką, ale cieszę się, że nasz blok wschodni ma tyle radosnych i zdrowo wyglądających osób tutaj w Holandii. Niech tubylcy się uczą, że czasy Polaka-alkoholika już niemal minęły. mam nadzieję, że po wojnie Ukraińcy będą mogli zostać w Holandii, choć wielu z nich deklaruje chęć natychmiastowego powrotu do kraju.
Piątek.
W piątek miałam po pracy spotkać się z chłopakami i koleżanką z Rumunii. Nigdy nie grałam w bilard, a oni chodzą grać co jakiś czas to umówiłam się z Marią, że mnie nauczy. Od kilku tygodni planowaliśmy wyjście, ale wciąż mam zajęte weekendy. W końcu się udało, nastał ten dzień. Mieliśmy spotkać się o 17-tej, ale szklarnia, w której pracuje Maria pracowała do 17! W piątek! Okrucieństwo z perspektywy mnie, która kończy w piątki zawsze o 15-tej. Dostałam więc wiadomość, że pewnie spotkamy się o 18-tej, kiedy wszyscy zjedzą i się wykąpią. Byłam już rowerem w trasie, kiedy dostałam wiadomość, że jednak spotkamy się o 20-tej. Napisałam więc, że nie da rady, bo pracuję w sobotę i zwykle kładę się koło 20-21. Że nie chcę zarywać nocki. Z resztą w piątki głowa mi się kiwa już od wczesnego wieczora. Zatem bilard przeniesiony na czerwiec zapewne.
W poniedziałek będę musiała chłopakom powiedzieć, że jednak nie położyłam się spać o 20-tej, a o 1:30 w nocy. A czemu? A bo dziewczyny z klubu zaproponowały mi plener z okazji nadchodzącej zorzy polarnej. Mnie nie trzeba dwa razy prosić! Spakowałam aparat, statyw i pojechałam na plażę, gdzie się umówiłyśmy. Zapomniałam zapasowej baterii, ale skoro w Keukenhof nie potrzebowałam to pewnie tutaj też nie.... Po północy było już po aparacie. Rozładował się. 2 godziny intensywnej pracy go wycyckał do zera. A jak zorza? Początkowo wydawała się być szarą chmurą na niebie. Jednak coraz mocniej i mocniej wiatr słoneczny rozbijał się na jonosferze i koło 0:30 przyszła kulminacja. Było tak jasno, że ludzie rzucali cień na piasku. Niedaleko nas dziewczyny skakały i tańczyły ze szczęścia - nie wiem kto to był, ale nie miały ze sobą tych wielkich obiektywów, jakie zabrała rzesza chyba 30 fotografów tej nocy. Były piski zachwytu, wzdechnięcia, jedna pani położyła się po prostu na piasku i patrzyła w niebo. To była piękna noc.
Aplikacja do zorzy pokazała naprawdę ogromny jej zasięg. Później na NOS mówili, że to była największa zorza od 20 lat. Wierzę - bo była widoczna gołym okiem, jakby dzień był.
Widziałam, że znów rozeszła się moja wizja artystyczna i wizja fotografów na plaży. Kiedy wszyscy celowali obiektywami na północny zachód, ja zobaczyłam, że mój aparat widzi zorzę nad wydmami. Poszłam więc do wody i ustawiłam aparat wycelowany w północno wschodnie niebo. Jakiś gość przyszedł wygonić mnie z wody, bo psuję mu kadr. Bo się ruszam. Spakowałam więc manele i poszłam za niego, tak aby on był na moim zdjęciu, bo mi jego cień nie przeszkadza. I zaczęłam robić zdjęcia ludziom, bo uważam ludzi za świetny obiekt do zdjęć. No i doszło jeszcze jedno - ja chyba mam ADHD poza autyzmem i zwyczajnie się nudziłam. Ile można robić zdjęć nieba, które jest bardzo stateczne, podczas gdy jeden klik zajmuje 60 sekund? Naciskasz migawkę i stoisz i nic się nie dzieje. Aparat pracuje i jeśli ma dobre parametry to zrobi dobre zdjęcie, a ty nie masz do roboty nic... Zaczęłam się więc rozglądać. Szukać ciekawych tematów zdjęć. Pale, wiatraki na morzu, ludzie, psy, JA. Zaczęłam pokazywać gesty do aparatu i im dłużej trzymałam rękę w kadrze, tym mniej lub bardziej prześwitujące sylwetki się pojawiały. Henny robiła wokół mnie wzorki światełkiem z telefonu. Stawałam przed aparatem po to, aby po 10sek uciec. W efekcie mam zdjęcie zorzy, przed którą stoi duch z uniesioną ręką w geście przywitania. A kiedy rozładował się aparat, stawiałam telefon oparty o pal lub zakopany w piasku i robiłam zdjęcie sobie i ludzi dookoła. Im mniej się ktoś ruszał, tym bardziej było go na zdjęciu widać. Efekty nie zawsze były zadowalające, ale dobrze się bawiłam. Kiedy wszyscy celowali w niebo, ja celowałam z ziemię. Zorza dla mnie nie jest tematem zdjęcia, ale świetnym tłem.
Sobota. Dzień ważenia.
Na wadze wzrost. Ale nie smuci mnie to. W tym tygodniu miałam miesiączkę, zrobiłam sobie trochę cheat week, bo codziennie wpadało coś spoza jadłospisu. nawet walnęłam kebaba w Lisse, pizzę w domu, cała bagietkę pszenną u Annet [nie byłam w domu i nie miałam obiadu]. Waga i dieta zeszły na drugi plan, choć trochę nadal się pilnowałam. Ważenie wypadło też po 3 godzinach snu i przed wyjściem do pracy, więc musiałam wstać po 5 rano. Wtedy ważenie za bardzo nie działa, bo człowiek jest napuchnięty cała tą wodą, której nerki nie zdążyły od poprzedniego dnia przefiltrować. Mimo wzrostu wagi, poziom tłuszczu spadł o 0,2% , czyli tym samym wzrósł z 20,93 kg na 20,98 kg. Och matematyka.
W pracy namachałam się tak do 11. Potem poszłam do domu. Dziewczyny jeszcze pracowały na sortowni, ale ja tego dnia zrywałam kwiaty, więc moja część pracy była już wykonana i mogłam zacząć weekend. A w domu mąż czekał z lunchem. Zapamiętał jak mówiłam, że lubię holenderskie lunche, czyli kanapki na milion składników. I tak zrobił chleb czosnkowy z prażoną cebulką, awokado, szynką i camembertem, pieczoną gruszką i orzechami oraz sosem winegret miodowym. Do tego upiekł pomidorki koktajlowe. Niebo w gębie! Wszystko własnej roboty.
Po jedzeniu poszłam spać. Nie można tak żyć, kiedy śpi się tak niewiele. Zwłaszcza, że sobotnia noc też miała być zarwana. Wieczorem pojechaliśmy odebrać kosze, które z przyjaciółką robiłyśmy na warsztatach. Ona zrobiła ten fioletowy, a mój miał być żółty - a jednak pomyliłam chyba kolory i dałam trochę pomarańczowego. Ciężkie klamoty były i mąż musiał mi je do samochodu zanieść. Obecnie wiszą dzielnie na płocie i pięknie pachną. Szczególnie ucieszyło mnie, że gdy zawisły, to momentalnie pojawiła się pierwsza pszczoła! Tak mi ich brakuje od zeszłego roku. Gdzieś zginęły wszystkie pszczoły z okolicy.
Przyszła wreszcie paczka z butami barefoot. Niestety są rozmiar za duże, więc dałam je mężowi. O dziwo mają one dziurki w podeszwie od spodu. Będą więc łapać do środka piasek i wodę. Lipa. Ale byłam durna i nie sprawdziłam sklepu zanim zamówiłam - owe buty to chińska robota, a firma, która je sprowadza i sprzedaje w Holandii żąda za nie 2x ceny plus ma taką politykę zwrotów, że nie opłaca się ich wysyłać na własny koszt do chin. I dupa. Ja straciłam kasę, a mąż zyskał średniej jakości buty.
Wieczorem spotkaliśmy się u kolegi na oglądanie Eurowizji. Dzień przed finałem gruchnęła wiadomość, że doszło do incydentu podczas prób i joost Klein zachował się agresywnie w stosunku do kamerzystki. Ponoć było umówione, że nie będzie on filmowany off stage, a ta chodziła za nim i go nagrywała. Wykonał on więc gest wobec niej, który został określony jako groźba. Przyjechała policja z Joost został zdjęty z programu prób generalnych, podczas których jury dokonuje swojej oceny. I teraz taka ciekawostka - czytając anglojęzycznego twittera, czytam wiadomości typu "zwycięzca zdyskwalifikowany", "wielka szkoda, bo to był mój lider" itp. Czytając polskojęzyczne twitty: "postawił się Izraelowi więc go wyeliminowali", "konkurs jest pro-żydowski, bo nie można się już im w ogóle postawić". Polacy ewidentnie łaczą wystąpienie Kleina na konferencji z dyskwalifikacją, pomimo oficjalnych komunikatów ze strony organizatorów oraz holenderskich mediów. Polacy jak zwykle wiedzą lepiej. Dla mnie najważniejsze jest to, że Joost miał piosenkę, która choć jest niekiedy irytująca, wpada w ucho do tego stopnia, że kiedy powinna być kolej na wystąpienie Joosta, publiczność finałowa śpiewała Europapa mimo wszystko. Gdy ustawił się Izrael zamiast Holandii, pojawiło się buczenie [co wiąże się z wojną w strefie Gazy, a nie Joostem. Sama Holandia dała Izraelowi punkty za występ. Nikkie zdecydowała się nie przyznawać punktów w imieniu Holandii i zrobił to organizator. Wygwizdano go za to. Widać, że cała Holandia i publiczność na stadionie w Malmo stoi po stronie Kleina. Ja zaś myślę, że jeśli faktycznie zachował się agresywnie, to takie zachowania powinny być ucinane. A jestem wielkim fanem Europapy, co było widać na moich wcześniejszych zdjęciach.
Koncert trwał do nocy. Po wszystkim pojechaliśmy z mężem i kolegą za wieś rowerami, aby zobaczyć dalszy ciąg zorzy polarnej. Niestety - nie było jej widać gołym okiem. Wiatr słoneczny tego dnia uderzył w jonosferę, kiedy nad Holandią świeciło w najlepsze słońce. Nie było więc nic widać. Zas, gdy zrobiło się ciemno [koło 22] pojawiła się niewielka zorza. Gdy robiłam poniższe zdjęcie - aplikacja do śledzenia zorzy pokazywała 0% szans na widowisko. Aparat zobaczył niewielką różową zorzę, ale gołymi oczyma nie widzieliśmy zupełnie nic. Niestety.
Niedziela.
Poszliśmy spać koło 2 w nocy. O 7 wstaliśmy, bo organizm przyzwyczajony do wczesnego wstawania. Za godzinę zaś ruszamy rowerami do miasta, bo dziś jest bieg, na który czekałam cały rok. Schagen City Run. Nie liczę na cud - jest ciepło, słonecznie i jestem niewyspana od kilku dni. Od wczoraj boli mnie kolano i czuję się naprawdę zmęczona. Obecnie męczy mnie też biegunka. To będzie walka o życie, hahaha! Życzcie mi powodzenia - jak dobiegnę do mety to dostanę jabłko i koszulkę. Co mi tam medale.
Byłam w nocy na plaży - zorza była piękna. Głównie różowa, a potem też zielona. Była masa fotografów, którzy robili zdjęcia niebu. Ja znalazłam ciekawe tematy na ziemi. Byłam tam z członkiniami mojego klubu - podobały im się moje pomysły na zdjęcia. Dziś wstawię tylko zdjęcie z telefonu, kiedy aparat już mi się rozładował.
Dziś dzień wolny. Najpierw schodziliśmy z koleżankami i Ukochanym 6km w ogrodach w Lisse. Tulipanów już niemal nie było, ale kwitło okazale. W pawilonach wiele pięknych bukietów, aranżacji i bibelotów.
Bilety dostałam z firmy za darmo. Dojazd kosztował nas niewiele, a na mieście chwycilysmy szybki obiad. W domu byliśmy po 15tej. Za 3 dni bieg uliczny, więc wyszłam potrenować. Czarno widzę niedzielę, bo w sobotę jest eurowizja, która oglądamy u kolegi, a potem może pójdę polować na zorzę polarną. Poza tym moja kondycja jest słaba, a w niedziele ma być ciepło... Ale co tam. Powiedziało się A, trzeba powiedzieć B.
Jutro i w sobotę do pracy. Zbieram nadgodziny, bo w czwartek jadę na komunię do Polski.
Wczoraj był świetny dzień. Najpierw byłam pomagać na produkcji. Moja praca jest spokojna, wymaga czasem tężyzny fizycznej, ale najczęściej albo cały dzień siedzę, albo stoję albo trzymam rece niewygodnie w górze. Na produkcji praca jest bardziej dynamiczna. Byłam przez to też szczuplejsza gdy tam pracowałam. Lubię tą pracę, bo są tam bardzo fajni ludzie, weseli, z ciekawymi historiami. Po całych tygodniach pracy we dwójkę lub samej, tam odżywam. Świetnie się wczoraj bawiłam, choć pod koniec dnia z wysiłku i biegania, naszła mnie trudna do zbicia migrena.
Normalnie spałam jakieś 1900-2000 kcal na dzień. Spalilam wczoraj ponad 3.4 tys kcal. Głównie dzięki pracy. Aktywnych kalorii miałam niemal. Tyle samo co ppm.
Wieczorem mieliśmy ostatnie spotkanie klubowe. Fotograf Duco De Vries oceniał nasze zdjęcia i wybrał zdjęcie roku. Spośród moich zdjęć, wszystkie dostały pochwały i zero krytyki. Pochwalił mój pomysł na zdjęcia oraz wykonanie. Kreatywność, łamanie norm i konceptu. Zdjęcie przedstawiające gitarzystę, które wcześniej było w gazecie, zajęło 9 miejsce w konkursie zdjęcia roku. Jestem z siebie ogromnie dumna. Miałam też wsparcie członkiń klubu, które powiedziały o krytycez jaka się najczęściej spotykam w klubie. Duco bronił mojej wizji artystycznej, mówią ze zasady w fotografii nie tworzą sztuki. Ogólnie wielu konserwatystow w klubie dostało psztyczka w nos.
W domu byłam grubo po 23. Jestem bardzo zadowolona, jak ten dzień minął. Nawet mogłam poleżeć na kanapie i jeść ciastka. Pewnie i tak nadal miałam deficyt kaloryczny.
To był bardzo fajny tydzień. Ale zacznę od weekendu, bo od kiedy ważę się w soboty [a kiedyś też mierzyłam] to czas liczę od weekendu do weekendu. A w weekendy mąż gotuje. Tym razem czekał na mnie lunch po pracy, a w nim gotowany bób, marynowane rzodkiewki i pomidorki koktajlowe z cebulą, do tego kiełki, krewetki i łosoś oraz krem z ogórka i pikantny olej z chili.
Jako, że był to dzień króla to był też deser. Pomarańczowa pianka w białej, barwionej czekoladzie. Mega słodka, ale pyszna. Co roku jemy pomarańczowe desery na dzień króla. Najczęściej soesjes lub tompuoce, a tym razem takie kulki.
Na obiad był makaron z warzywami oraz tofu. Z wszystkich tofu, jakie robił mąż, to było najsmaczniejsze.
Ukochany zamontował mi wieszaki na kosze z kwiatami. Wciąż muszę odebrać kosze, które przygotowaliśmy na warsztatach z Renią, Marianne i Caro. Cały czas leżą w szklarni, gdzie były warsztaty i na maj można je było odbierać. Wówczas mąż zamontuje mi więcej wieszaków na kwiaty. Te są próbne - bo z Lidla - nie wiedzieliśmy ile udźwigną mimo opisu, że 10 kg. Nie wiem też ile mój kosz może ważyć. Renia oczywiście swojego nie odbierze, więc wezmę oba do siebie.
Ukochany Zamontował mi też kolejne elementy podlewania ogrodu. Nie wiem, czy jest to potrzebne, ale jeśli podłączyć te wężyki pod sterownik to można podlewać ogród zdalnie będąc na wakacjach. Nie wiem jednak czy nie było by pewniej poprosić kolegę o podlewanie. Apki pogodowe nie sprawdzają się za bardzo w naszym fyrtlu Holandii i już kilka razy ominęły nas planowane deszcze a pojawiały się w zapowiadane piękne dni. Nie chcę dublować podlewania z deszczem itp.
Przed domem ładnie wszystko kwitnie. Tutaj już nie ma warzyw a dziesiątki bratków. Na razie nie kłopotałam się z podlewaniem przodu, bo średnio co drugi dzień pada i problem wody rozwiązuje się sam. Mimo, że jest to ściana północna, słońce jest tam rano i wieczorem.
W domu zaś staram się mieć żywe kwiaty. Tutaj odmiana alstromerii Bali.
W tygodniu pogoda była ładna, więc zagadałam w pracy, aby kończyć o 15-tej i nawet raz poszłam po męża, aby też skończył wcześniej i pojechaliśmy na plażę. Pojawiły się już dyfuzory kremu z filtrem. W minionym roku w ramach profilaktyki raka skóry, rząd dofinansował rozdawanie kremu na słońce w miastach i na plażach Holandii. Rok temu dostałam tubkę kremu, a teraz podstawiając rękę dostaje się krem od razu do rozsmarowania po ciele. Skorzystałam.
Za drugim razem jak poszliśmy na plażę, to byliśmy już tak głodni, ze postanowiliśmy iść do pawilonu na obiad. Wzięliśmy rybę z frytkami i w zasadzie tego dnia nie jadłam już nawet kolacji. Nasyciłam się. Niestety tego dnia wiatr był lodowaty i nie szło już tak się czilować jak wcześniej. Mieliśmy krzesełka, a ja nawet spakowałam kocyk i piankowe siedziska, ale nie było potrzeby. Za zimno było, aby siedzieć dłużej. Słońce mocno grzało, ale ten wiatr....
Za tydzień bieg w Schagen, a ja jakoś nie mogę zebrać się do biegania w ogóle. Wyszłam w ciągu całego tygodnia raz. Albo miałam spotkania, albo szłam na siłownię, albo co innego. W sobotę [wczoraj] po pracy poszliśmy z mężem drzemać i potem to już mi się nic nie chciało. Dni mijają, a mi się ten bieg z Schagen już śni. Ale przed samymi zawodami powinno się trenować mniej i zbierać siły na wyścig, więc nadrabianie teraz też nie pomoże. Liczę, że zmobilizuję się, aby wyjść choć 2 razy. Jednak gdy myślę, że mogłabym wyjść teraz, to mi się nie chce. A chwilowo przecież nie pada...
Kupiłam sobie narzędzie do ćwiczeń kolan. Nie robię już fizjo na siłowni i nie używam bosu, bo wróciłam na regularne ćwiczenia. Za to położyłam w pralni takie kółko i balansuję na nim, gdy idę wieszać pranie. Dzięki temu spędzam kilka minut co kilka dni na nim. Balansując, sprawia się, że kolana pracują intensywniej, ale w małym zakresie ruchu. nie powinnam więc spowodować żadnej kontuzji. Można to kupić w Actionie - pewnie w Polsce też jest.
Urodził się syn koleżanki z pracy. Prosiła ona o kocyk dla dziecka, więc produkcja ruszyła. Koc będzie składał się z 365 kwadracików kolorowych zgodnie ze schematem kolorów i temperatur, oraz 11 kwadracików ze średnią temperaturą miesiąca. Kwadraty te będą granicą między pełnymi miesiącami. Do tego w narożniku będzie duże na 4 kwadraty pole, w którym będzie imię i data urodzin dziecka. W granicach miesięcy będą małe serduszka. Spotkałam się więc z Annet, aby poćwiczyć produkcję serduszek.
Na swoim kocu zakończyłam już kwiecień. Widać na nim moment, kiedy w Polsce spadła temperatura do wartości jednocyfrowych. Słyszałam, że zmarzły jabłonie i wiśnie i może być problem z owocami w waszym kraju.
Znalazłam ostatnio w Internecie taką fajną metkę. Rozbawiła mnie. Pozostanę jednak przy swojej.
Na koniec dam trochę zdjęć kwiatków w pracy. Ostatnio trafiłam alstromerię z różowymi liśćmi. Poniżej zaś zdjęcia naszych begonii. Obecnie pracuję w soboty i niektóre poniedziałki przy alstromeriach, a normalnie full time pracuję przy begoniach. Gdy skończy się czerwiec, wracam już na stałe do siebie. Chyba, że szef alstromerii będzie znów chciał aby wpaść, to chętnie to zrobię. Pracują tam naprawdę fajne Polki i Ukrainki. Z resztą z wszystkimi ja tam się dogaduję - ostatnio pakowałam bukiety z kobietą, która ma już 2 wnucząt i miałyśmy fajną sposobność, aby pogadać o wakacjach i naszych związkach. Mamy podobny staż związkowy, z czego ta koleżanka zyskała dodatkowo 2 wnucząt, bo jej chłopak ma też dorosłe dzieci. Nie mam dużego doświadczenia w rodzinach pachtworkowych i zawsze chętnie słucham o rozwodach i znajdowaniu miłości w późniejszym wieku. Uważam to za romantyczniejsze niż bycie ze sobą od wieku nastoletniego i trzymaniu się męża przez 50 lat [choć widać często wiele problemów w takich związkach - alkohol, przemoc, brak szacunku, wygasła miłość]. W Holandii mało osób się żeni, częściej podpisują kontrakty związkowe. Nierzadko rozwodzą się i są szczęśliwsi w kolejnych związkach. Annet na przykład została z mężem do czasu, aż córki były pełnoletnie i wtedy związała się dopiero z facetem, którego kochała. Gdy on zginął w wypadku, a ona zaadoptowała część jego dzieci [niektóre wolały zostać z matką]. Wówczas Annet wraz z biologiczną matką dzieci wychowywała piątkę dzieciaków - nastolatków i młodych dorosłych. gdy i te wyfrunęły z gniazda, Annet związała się z Janem - wspaniałym człowiekiem, za którym będę zawsze tęsknić. Nie wiem, jaki był jej drugi chłopak, ale jej byłego męża poznałam i ogólnie był fajny, ale nie nadawał się do małżeństwa i wychowywania dzieci. Niestety i on już nie żyje, co Annet też odchorowała kilka lat temu. Gdyby jednak z nim została, to nie adoptowała by Ricka, który jest też świetnym człowiekiem i nie byłaby teraz babcią jego 3 dzieci. Męczyła by się dalej z facetem, któremu trzeba było usługiwać. Gdy ją poznaliśmy, jeździła po europejskich jarmarkach bożonarodzeniowych, wynajmowała wakacyjne domy w Chorwacji i Francji, a teraz jeździ z koleżankami do Laponii, Hiszpanii, Szwajcarii itp. Wracając do meritum - umiem dogadać się z wszystkimi.
I na koniec filmik. Ostatnio zapomniałam go wstawić.
Jest lepiej niż było, ale niedosyt zostaje. Wciąż chciałabym biegać minimum 100km w miesiącu, a wychodzi na to, że miewam miesiące kiedy nie biegam wcale. Wczoraj chciałam biegać, ale przed spotkaniem pielilam ogródek, a po spotkaniu był czas tylko, aby iść spać. Gdybym poszła biegać o 22 to pewnie bym zasnęła dopiero po północy. Mam teraz dobra passę wysypiania się i chciałabym ja utrzymać. Dobry sen jest pomocny przy odchudzaniu. Pozwala ograniczać ciagotki.
Wczoraj byłam u koleżanki i uczyłyśmy się robić serduszka na szydełku. Przydadzą się na kocyk dla dziecka. Urodził się zdrowy chłopczyk. Koleżanki w pracy są równie szczęśliwe z tego powodu co ja. Muszę teraz wymyślę, jak sprawić by owe serduszka były jeszcze mniejsze.
W marcu byłam z przyjaciółką na koncercie orkiestry grającej muzykę Hansa Zimmera. [Zdjęcia do albumu znajdują się TUTAJ.] Sam maestro nie pojawił się in person, ale nagrane dialogi oraz scenki ukazujące przygotowania niektórych utworów były świetną oprawą graficzną samego wydarzenia. Na scenie zabrakło kilku lubianych solistów, jak choćby Tina Guo, ale pojawiły się nowe twarze, jak np. Maiko Ishigaki. Nadal z koncertami jeździ Pedro Eustache czy Lisa Gerrard. Zabrakło wokalistki z Diuny [Loire Cotler], ale była za to operowa sopran. Grała orkiestra z Odessy w niepełnym składzie, a śpiewał chór z Kenii oraz soliści znani z poprzednich koncertów, jak choćby niezrównany Lebo M.
Jedną z nowych twarzy była Eliane Correa. Jej ekspresyjność zarówno kiedy stała za klawiszami jak i za akordeonem, gdy grała temat z Sherlocka Holmesa były niesamowite. Patrzyłam na nią z prawdziwą radością. Ogólnie widać było, że zespół świetnie się razem bawi. Im dłużej grali tym bardziej luźna i nieformalna atmosfera panowała na scenie. Pojawiały się improwizacje, zabawne gesty, a nawet i pokazy ognia.
Całość była ilustrowana dynamicznymi światłami – miałam niestety pecha siedzieć w miejscu, gdzie jeden z reflektorów stale świecił mi w twarz – oraz scenami z filmów, do których akurat grano. Miałam trochę słabe miejsca – siedziałyśmy z przyjaciółką za blisko. 2 rząd to nie był dobry pomysł. Większość czasu nie widziałam dobrze solistów – zasłaniał ich albo kompozytor, albo pulpit, lampki, mikrofony. Lubią tą muzykę, ale ja najlepiej się czuję obserwując koncert przez wizjer aparatu. Zrobiłam 2 tysiące zdjęć i naprawdę niewiele z nich nie zawiera wad wynikających ze złej perspektywy.
Obecnie mam problemy z Photoshopem. Wyszła mi wersja darmowa, a wersja pełna kosztuje 28 euro miesięcznie. W klubie polecili mi wersję Essentials, nadal koło 100 euro za licencję. Kwestionuję zasadność tego zakupu, biorąc pod uwagę, że przecież na swoich zdjęciach nie zarabiam. Z tego samego powodu używam tylko amatorskich aparatów…
Podobny wpis był tu już wcześniej, ale wczoraj przygotowałam wpis na blogu i tutaj daję kopie. Znajduje się tu link do albumu online ze zdjęciami.
W Zijpe trwa najpiękniejszy okres roku – kwitną pola kwiatowe. Zawsze w tym czasie odbywają się dni kwiatowe [Bloemendagen Anna Paulowna] oraz wydarzenia zorganizowane przez stowarzyszenie Bloeiend Zijpe [kwitnące Zijpe]. W czasie tej pięknej, choć zimnej i mokrej wiosny, postanowiliśmy z mężem też odświeżyć naszą wizję i zrobiliśmy sobie nowe okulary. Gdy przyszła kolej na mnie, miałam już upatrzone modele, bo mąż bardzo długo nie mógł się zdecydować na okulary dla siebie. Wykorzystałam ten czas i wybrałam okulary korekcyjne, przeciwsłoneczne na co dzień i przeciwsłoneczne do pracy. Niestety zarówno jedne jak i drugie przeciwsłoneczne będą miały soczewki niepolaryzacyjne oraz bez gradientu zaciemnienia. Pierwsze jest niemożliwe, bo dostawca dla Pearle nie robi polaryzacyjnych, a drugie – ponieważ kiedy dochodzi moc i szkła docina się tak, aby ogniskowa mocy wypadała na wysokości źrenic – gradient może wypaść za nisko lub wysoko i przyciemnienie może okazać się niewystarczające. Zatem będę mieć trochę nudniejszą wersję okularów poniżej. A szkoda, bo ta polaryzacja mi się spodobała. W sam raz do pracy, aby zbudować trochę maskę tajemniczości
W weekend poprzedzający Dni Kwiatowe, wybraliśmy się rowerami na przejażdżkę wokół pól kwiatowych. Niestety, ale wiało tak mocno i tak lodowato, że musieliśmy zmienić plany i ruszyć bardziej na wschód, aby nie zamarznąć na kość. Trafiliśmy do ogrodu kwiatowego w Anna Paulowna, gdzie lokalni producenci pokazują swoje tegoroczne odmiany.
Hiacynty już przekwitają, podobnie narcyzy. Za to tulipany są już w pełni otwarte. Zrobiłam sporo zdjęć, ale nic, co by mi tak naprawdę w duszy zagrało. Link do galerii znajduje się tutaj.
Mąż zrobił domowe pierożki. Pracował nad azjatyckim farszem swojego pomysłu oraz kupił ciasto do pierożków. Całość zadziwiła nawet jego – było wybitnie smacznie!
Pomysł z ławką na paczki kolejny raz zawiódł. Jedna paczka trafiła do sąsiadki, która bywa w domu bardzo rzadko, a decathlon wylądował za ławką – i to w deszczowy dzień. Na szczęście zawartość kartonu była wodoodporna, więc strat nie ma.
Po pierwszym tygodniu diety, której pilnuje mi Ukochany – mam malutki spadek. Cieszę się, choć wiem, że to nic spektakularnego. Jednak ważne, że zmiana jest we właściwą stronę. jeszcze jakieś 15 kilo. Najlepiej 20
Weekend był bardzo intensywny i zawierał dużo aktywności na świeżym powietrzu. Mam też sporo zdjęć z tego dnia, więc przygotuję osobny wpis na to.