Skontaktowałam się z dietetyczką, bo rozterek coraz więcej mnie dopadało. Wiem, marudzę,ale niewiele ponad dwa kilo po siedmiu tygodniach diety , to trochę mało. Myślałam, że zmieni mi kaloryczność diety, ale nic z tego. Dalej mam ciągnąć moje 1400.
Uświadomiła mnie gdzie robię błąd. Bakalie… moje ulubione śliweczki i żurawina prawdopodobnie robią mi koło d…y. Jem je dla poprawienia trawienia, ale nie wliczam w bilans. Nie wiedziałam, że dzięki nim nadrabiam sobie 200-300kcal dziennie. Niby jeszcze daleko do cpm, ale widać muszę jeść zgodnie z ppm , żeby chudnąć. Nie będę się wykłócać z dietetyczką, w końcu ona szkolona jest.
Na obrzęki zaleciła zielone smoothie raz dziennie i to na bazie natki pietruszki, której szczerze nie lubię. Spróbuje, ale nie wiem jak to będzie na dłuższą metę. Tak czy inaczej, jutro premiera smoothie z kiwi, gruszki i pietruszki.
No i mam wdrożyć dodatkowo warzywa , ale chyba zastąpię je owsianką na śniadanie. W końcu to też błonnik, a jakoś lepiej tolerowany przeze mnie, niż brokuły, seler czy papryka, ble.
I jeszcze probiotyk, hmm o tym nie pomyślałam. Jogurtów mam w diecie dość, ale może ten probiotyk ma inne bakterie? Kefiru i maślanki nie lubię, może to tych bakterii brak.
Pocieszyła mnie, że skoro w obwodach jest na minus, to waga nie jest wyznacznikiem chudnięcia. Przez obrzęki taka szklana niełaskawa.
No to zmotywowana na maksa działam dalej. Teraz to już może być tylko lepiej.