Dzisiejsze ważenie nie przyniosło żadnej zmiany - waga nadal 61,1. W sumie to powinnam być zadowolona - ćwiczę teraz co drugi dzień, zwiększyłam kaloryczność śniadań (jak czytałam Wasze jadłospisy to uznałam, że jem za mało i chyba dlatego nie chudnę) i pewnie muszę poczekać aż organizm się przestawi. Fakt faktem, że wpadło mi kilka rzeczy "spoza" planu jak np. dokończenie w środę otwartych paluszków, których goście nie zjedli - to był chyba początek mojej chandry Ale co było, a nie jest... to wiadomo...
Od jakiegoś czasu powraca do mnie uczucie wypalenia. O wypaleniu zazwyczaj wszyscy mówią w kontekście pracy zawodowej, wypalenia w związku, a moje wypalenie dotyczy diety i wszechobecnego trendu na “bycie FIT”.
Od kilku lat (6 co najmniej) jestem na “wiecznej diecie”. Raz mam spektakularne efekty i chudnę 1 kg co tydzień, a czasami nie chudnę nic, albo wprost nabieram kg. Jestem tym zmęczona.... Każde niepowodzenie skutkuje tym, że zaczynam szukać kolejnej nowej metody na pozbycie się kg i cm, detoks, nowej metody treningowej itp. Zmieniam wszystko o 180 stopni, aby za tydzień przekonać się, że tak naprawdę obróciłam się o 360 stopni i nadal nic się nie zmienia, a ja jestem w tym samym miejscu. Teraz obiecuję sobie, że zanim wprowadzę jakąś nowinkę to przemyślę to 50 razy czy aby na pewno tego chce i czy warto.
Ostatnio stwierdzam, że nie chcę tak żyć. Nie chce być “dziwakiem”, który chowa się po kątach jak ktoś z pracy przynosi urodzinowe ciasto albo jak ktoś częstuje mnie ręcznie robioną krówką przywiezioną z delegacji z drugiego końca Polski. Nie chcę być “fit-maniaczką”, z którą można porozmawiać wyłącznie o zdrowym jedzeniu, treningach itp. Nie chcę w kółko oglądać fit-dziewczyn i myśleć - dlaczego ja tak nie wyglądam??!! Pewnie nigdy nie będę, bo mam inną budowę ciała Niektóre rzeczy po prostu są nie do przeskoczenia.
Dochodzę do wniosku, że jeśli generalnie staram się zdrowo odżywiać, wybierać właściwe produkty, ćwiczyć to kawałek ciasta zjedzonego w ramach drugiego śniadania w pracy raz na jakiś czas nie poczyni nie wiadomo jakich zniszczeń. Tak samo zjedzona w locie garść paluszków, które zostały w domu “po gościach”. I powiem szczerze, że kiedy dałam sobie taki “bufor” (testuję to od dwóch tygodni) to nawet jak natrafię na otwartą paczkę chipsów to wcale mnie do niej nie ciągnie. Kiedyś zjadłabym ją do samego dna, a teraz myślę: “Mogę, ale po co?” Przestałam też prowadzić dziennik żywieniowy - na razie jest mi z tym lepiej - nie muszę wszystkiego zapisywać, żeby dokonywać właściwych wyborów.
Jakiś czas temu pisałam Wam też, że nie mam zbyt wiele czasu na różne rzeczy, na które mieć powinnam lub na które chce mieć. W związku z tym postanowiłam ćwiczyć co drugi dzień, żeby ten jeden dzień przerwy mieć nie tyle na regenerację co na zajmowanie się tymi rzeczami, na które nie mam nigdy czasu. Na razie działa - w zeszłą niedzielę mieliśmy gości i mimo, że zanim posprzątaliśmy dopiero koło 21 to zgodnie z planem zrobiłam trening. I o dziwo miałam tyle siły i energii, że może i dwa bym nawet zrobiła. A jak nie będę miała czasu zrobić treningu - to trudno - będą dwa dni przerwy. Świat się nie zawali!
Kiedyś był trend na bycie bardzo szczupłym, a teraz na bycie wysportowanym, jednak gdzieś zatracił się sens tego wszystkiego. Bycie fit ma być dla mnie przyjemnością, formą dbania o zdrowie swoje i swojej rodziny, ale absolutnie nie chodzi o to, żeby przysłoniło mi to wszystkie inne aspekty mojego życia.
Przyszedł ten czas kiedy należy “odchudzić” wymagania wobec siebie - wrzucić na luz. Chodzi o to, żeby być zdrowym i szczęśliwym - nawet z jedną fałdką więcej. Najmniej ważyłam 56kg i chciałabym kiedyś do tego wrócić, ale nic na siłę (zresztą mój Mąż mówi, że wyglądałam wtedy przeraźliwie chudo). Nie mogę doszczętnie zatracić się w moim “fitowym” świecie.
ps. podziwiam jak ktoś to wszystko przeczytał, ale w sumie to napisałam to też trochę dla siebie, żeby uporządkować myśli i żeby mieć do czego wracać jak pojawią się w mojej głowie kolejne "głupie" pomysły