Weekend minął bardzo sympatycznie
W piątek miałam z chórem wystąpienie artystyczne na wigilii uczelnianej. Zaśpiewaliśmy 5 kolęd, które przygotowujemy na styczniowy festiwal chyba w Chełmnie. Beznadziejnie śpiewa się w Audytorium Maximum, paskudna akustyka, wszystko się wygłusza. Ale nie narzekamy, jak te złe baletnice, tylko śpiewamy i tyle. Potem był mały poczęstunek i heja do Teatralnej na piwko. A tam jak zwykle w piątek tańce. Tym razem wytrwaliśmy tylko do 1.30. No cóż, ciężki tydzień był za nami :) Niektórzy mogą być zgorszeni tańcami w adwencie, ale ja nie należę do żadnej wspólnoty religijnej, a święta obchodzę jako część tradycji i polskich zwyczajów.
W sobotę byłam u fryzjera. Wreszcie wyglądam jak coś bardziej podobnego do człowieka. Miałam nadzieję, że namówię księcia małżonka na zakupy przedgwiazdkowe, ale nic z tego. Całą sobotę spędziliśmy
na piwkowaniu u znajomych. Bardzo intensywwnie ćwiczyłam mięśnie tzw. śmiechowe :)
Dzisiaj z kolei miałam dzień dość pracowity. Razem z księciuniem pomagaliśmu naszemu dyrygentowi w przeprowadzeniu eliminacji do Festiwalu Kolęd i Pastorałek w Będzinie. 5 godzin na nogach. Pilnowanie kolejności wykonawców, odpowiadanie na mnóstwo pytań i inne takie. Wróciłam do domu z postanowieniem, że jak ułoży mi się już w brzuszku jedzenie potrenuję przed rajdem wzdłóż równika, ale nic z tego. Wpadł znajomy, żeby mu coś na niemiecki przetłumaczyć no i trochę się rozgadaliśmy. Teraz już trochę za późno, żeby rodzince hałasować. Trudno!
Nie liczyłam kalorii, ale też nie szalałam z ilością jedzenia, więc nie powinno być źle. (Jeśli nie liczyć piwka). Nie ważyłam się, zobaczymy jutro.
Niniejszym oficjalnie przesuwam oficjalne ważenie na wtorek. Ważyłam się zawsze w piątek, a ponieważ w tygodniu zawsze łatwiej utrzymać mi się w dietkowych ryzach, to było mniej niż w poniedziałek po weekendzie. Waga poniedziałkowa zawsze pokazywała wtedy więcej, a ja czułam zniechęcenie, że cały tydzień wysiłku na marne, mimo, że waga w ogólnym rozrachunku i tak spadała. Może teraz nie będę chwytała poniedziałkowego doła.
Z a6w to był niestety falstart. Nowy początek jutro.
Zaczynam wierzyć w pecha
Miałam dziś 2 zdarzenia pechowe: rano spóżniłam się na autobus, a drugie teraz: skasowalam niechcąco (chyba ze zmęczenia) cały duuugi wpis. Buuu...
Nie mam siły już tego pisać po raz drugi. W skrócie: od 5 do teraz byłam cały czas na nogach. Dietkowo było nie tak źle, zważywszy na pokusy: odpowiadałam za stoisko z rewelacyjnymi czastami podczas szkolnej aukcji bożonarodzeniowej (złośliwość dyrekcji?).
Podsumowując dzień: spożyte: 2050 kcal
Spalone, licząc z niedomiarem, bo myślę, że sporo zużyłam ale bez konkretnych ćwiczeń, ok. 300 kcal
No i po raz kolejny zaczęłam od początku a6w. Zobaczymy, do którego dnia dotrwam :)
Po raz pierwszy mam problem z Vitalią
Nie mogę nikomu wspisać komentarza, buuuu. A tak chciałam wam podziękować za wsparcie, bo bez was, kochane nie podniosłabym się już z tego wagowego upadku. Staram się trzymać dzielnie. Zapisuję wszystko, co zjadam i liczę kalorie. Niestety bez takiego bata buszuję po lodówce, jak zając w kapuście i żeby to jeszcze o kapustę chodziło :) Wystarczył jeden dzień ścisłej kontroli i już waga pokazała mniej. Wiem, wiem! To tylko te złogi w jelitach, ale co tam, zawsze mniej a nie więcej. Wczoraj dobiłam do 1900 kcal, ale to już było tylko kiwi, gruszka i mandarynka, a to podobno dobrze na noc, bo od tego się chudnie. Podobno! I proszę się na mnie nie powoływać, jak nie schudniecie!
Dołączam do peletonu startującego z Konga po równiku. Choć one pewnie o tym jeszcze nie wiedzą. Może dziś potrenuję, bo jutro, to już zero szans, cały dzień poza domem. O rany, uświadomiłam sobie, że w piątek też, masakra!! Byle do świąt! Ale ja przecież ani jednego prezentu nie mam :(
Bilans dnia (godz. 22.50)
Zjedzone: 2100 kcal (w tym 600 drożdżówka z dynią, mmm, musiałam spróbować i nie żałuję)
Spalone: ok. 300 kcal - 25 km rowerka
2 X SZOK
Pierwszy szok przeżyłam rano, ponieważ wreszcie się zważyłam. Widać na pasku :( Ze wstydu schowałam pasek histori wagi. No cóż pokażę go jako przestrogę, ale dopiero wtedy, gdy uda mi się schudnąć 10 kg. Być może nigdy...
Zatem zaczynam od samiutkiego początku. Przypomniała mi się taka kościołowa piosenka: "Ciągle zaczynam od nowa, choć czasem w drodze upadam..." Tam pewnie chodziło zupełnie o co innego, ale ten fragment jest taki akuratny.
Jedzenie dziś było pod kontrolą, choć 1800 kcal trudno nazwać odchudzaniem. Zapisuję to jako dzisiejszy sukces, bo ostatnio było co najmniej 5000 dziennie albo i więcej. (Dlaczego nigdzie nie ma konkursu tycia, zajęłabym tam I miejsce, zarówno w tyciu na czas, jak i na kg). I mam zamiar już dzisiaj niczego nie pochłaniać, poza oczywiście wodą.
Drugi szok przeżyłam po południu. Tym razem pozytywnie się zszokowałam, bo książę małżonek wreszcie znalazł czas na tango! Potańczyliśmy całą godzinkę i nawet mocno na mnie nie krzyczał, że prowadzę, bo w tangu musi prowadzić facet i nie ma bata. Jejku, jak ja muszę się mocno koncentrować, żeby nie wychodzić przed księciunia. Ale fakt, wtedy frajda tańczenia większa. Nie cierpię tańczyć z facetami, którzy tylko powtarzają jeden krok do uśpienia, nuuuuda. W tangu jest tyle różnych możliwości, że sama przyjemność tańczyć.
Zobaczymy na jak długo wystarczy księciu małżonkowi samozaparcia w znajdowaniu czasu, wszak "do tanga trzeba dwojga". Jestem dobrej myśli :)
Znów wyglądam jak pączuszek
Nawet książę małżonek zaczął mi znów dokuczać :( Najgorsze, że ma rację. Kurcze!!!! Wystarczyło 2 tygodnie i jestem jak spuchnięta.
Nie ważyłam się dziś. Po takiej rozpuście jak ostatnio?! Nie muszę się ważyć, widzę jak wyglądam. Buuu... Płakać mi się chce. Tym bardziej, że znów się napchałam różnych świństw. Nawet nie będę pisać co pochłonęłam, bo zrobię niechcąco komuś smaka na same niedozwolone frykasy.
I co? To już tak do końca życia mam zrezygnować ze wszystkiego? Tym bardziej, że jestem jak alkoholik, który jak zacznie, to nie wie jak i kiedy skończyć. Dopiero jak osiągnę dno, nabieram rozsądku. Cóż, kiedy szybko się zniechęcam. Nigdy nie wytrwam tak jak "ewaneczka" i "kwiatuszek170466". One powoli, systematycznie, bez głupich zrywów, za to wytrwale. A ja - słomiany zapał.
10 lat temu to się dopiero chudło. Po karmieniu jednego malucha, potem drugiego. A teraz, stara jestem i już tak samo się nie daje.
Dzisiaj spotkałam sąsiadkę. Fajna babka, trochę starsza i też niestety puszysta. Pewnie z tym samym problemem co ja. Stwierdziłyśmy, że coś trzeba z sobą zrobić. Będziemy biegać od stycznia. A może warto wcześniej zacząć? Wtedy żal będzie podczas świąt żreć bez opamiętania. Muszę do niej wpaść i obgadać sprawę. We dwie będzie raźniej. Przecież miałam biegać z koleżanką wuefistką, ale ona ma całe mnóstwo ruchu i nie chce jej się ze starszą koleżanką grubaską męczyć na bieżni.
Książę małżonek też się odgrażał, że znów zaczniemy tańczyć i co? Gucio!
Wiem, wiem, szukam usprawiedliwień. Przecież za plecami stoi rowerek, nic tylko wskoczyć i pedałować. A ja co? Gucio!
Przegrałam, poddałam się
Co tu będę ściemniać. Nawet się ostatnio nie ważę, bo strach, żeby się waga nie zepsuła. Na pewno wróciłam już do początku paska. Jutro jednak się zważę i zaznaczę, ale ze wstydu schowam drugi pasek.
No poległam w tej bitwie o zgrabną dupcię :(
Nie wiem co się ze mną dzieje, popadłam w zwątpienie w swoje możliwości. Wiem, to po raz kolejny ta pora roku na mnie źle działa, ale czemu aż tak?
Nie wiem co robić. Jak wrócić na właściwą drogę?
Myślałam, że będzie lepiej
Ale i tak nie jest źle: 0,7 kg mniej. Moja waga wraca do robienia mi kawałów. Znów w czwartek jest mniej niż w piątek i jestem wtedy zdegustowana zamiast się cieszyć ze spadku. Nie potrafię jednak nie ważyć się codziennie.
Ostatnie dni pod względem dietki były ok, ale nie miałam kiedy ćwiczyć. I to od razu widać. A teraz weekend i znów piwkowanie, ale też i tańce. Może się wyrówna.
Pucio piszczy, zatem w drogę!
Chyba dziś to już przesadziłam
Jutro pewnie nie podniosę się z wyrka. Zaliczyłam 45 min. rowerka jako rozgrzewkę, a potem jeszcze ćwiczonka na modelowanie ciała z Vitalii. No i oczywiście rano a6w. Z jedzeniem dziś ostro namieszałam. Do południa, w pracy, zwykle trzymam się nieźle rozpiski, ale po jest zwykle masakra. Dzisiaj były jakieś kromki chleba ze smalcem i jabłka nadprogramowe. Za karę nie zjadłam ostatniego zaplanowanego posiłku. Pewnie znowu metabolizm tym sobie sknocę, ale trudno.
Jutro pewnie będzie trudno o czas na ćwiczenia, bo wywiadowka u córki. Całe popołudnie z głowy.
Muszę jeszcze wyprowadzić Pucia na spacer, bo nie daje mi pisać, wsadza łeb pod rękę :)
Oczywiście po weekendzie jest mnie więcej
Ale nie jest tak tragicznie jak w zeszłym tygodniu. Wprawdzie w piątek poszalałam, bo pozwoliłam sobie na piwko, torta i szarlotkę, ale za to potańczyłam sobie zdrowo. W sobotę byliśmy w naleśnikarni i wciągnęłam półtora naleśnika, ale poza tym nie przesadziłam z jedzeniem i chyba zmieściłam się w normie. W niedzielę to już byłam bardzo grzeczna, tylko miałam lenia na ćwiczenia. Za to namarzłam się w kościele, bo mieliśmy chóralne wystąpienie artystyczne na okoliczność Święta Niepodlegości. Takie tam hymny i inne pierwsze brygady. Od dzisiaj mamy już zacząć próbowanie kolęd :) Chyba czas na robienie pierniczków. E... chyba za wcześnie, moja szarańcza nie pozwoli doczekać im do świąt, takie to pierniczkowe potwory. Ja też... A co?! Co ja z innej rodziny?!
Właśnie skończyłam ćwiczyć. Wygrzebałam starą płytę z Herbapolu na spalanie tłuszczu. Nie jest ze mną tak źle skoro nadążałam i wytrzymałam 50 minut. Skorzystałam, że nikogo nie ma w domu, bo tak to trochę się wstydzę. Jak ktoś jest, to wolę już jeździć na rowerku.
Te trochę ruchu fizycznego pomaga mi odreagować szkolny hałas i rozgardiasz. Jejku, jak mi brak cierpliwości i jak irytuje mnie bezmyślność, zarówno koleżanek, jak i dzieci. Normalnie, to bym zakupiła czekoladę i pożarła w drodze do domu, ale ostatnio dzielnie się trzymam i oby jak nadłużej.
Uciekam na kolacyjkę a potem na próbę. Wieczorem może jeszcze trochę pozaglądam do Was, bo to niezła mobilizacja patrzeć jak się nie poddajecie i walczycie z tłuszczykiem. No bo co? Mam być gorsza?
Hurrra!
Udało się! Pozbyłam się weekendowego balastu, nawet z lekką nawiązką 0,3 kg. Jednak ćwiczenia robią swoje!
Spadam do pracki.