frustrujące zakupy
Co innego jak się chodzi po sklepach z ciuchami przy okazji czegoś, a inaczej jest jak się musi kupić jedną, konkretną rzecz...
Potrzebowałam białej koszuli. I to nie była prosta sprawa... to było polowanie okraszone horrorkiem :/ Tak oto cały wczorajszy dzień spędziłam w marketach różnych maści...
Problem podstawowy - w ramionach rozmiar 36, w biodrach 40. Kupienie porządnej koszuli staje się praktycznie niemożliwe. Znalazłam jedną ładna podfruwajkę, która pasowała mi krojem, ale była tylko biała, klasycznej koszuli nie przypominała w żaden sposób :(
Wzięłam się w końcu na sposób i zaczęłam szukać po sklepach dla kobiet w ciąży. Cóż... najwidoczniej kobieta w ciąży musi mieć bardzo wycięty dekolt... Mając rozmiar A musiałam spasować...
Ostatecznie kupiłam koszulę za dużą. Zaniosłam do przeróbki i mam nadzieję, że krawcowa mi tego nie spier****
I jeszcze jedna kwestia. W średnio co 3 sklepie pojawiały się bluzki ubrudzone podkładem... Rety, jak tak można? Czy tak trudno rozpiać koszulę do końca, trzeba ją wciskać przez głowę? Normalnie żal mi personelu, w takim sklepie... przecież to dla nich może być duży problem....
No, ale bluzka jest. Jest też podwójna motywacja, żeby ten mój brzuch w końcu zrzucić...
wracam do życia :)
Zarówno chorobę i @ mam już za sobą - świat od razu wydaje się piękniejszy. Można działać ;D
Ostatnie 3 tygodnie czegoś mnie nauczyły - same chęci nie wystarczą... Nie ma nic bardziej frustrującego, jeśli się chce, a nie ma siły. Co z tego, że miałam ochotę poćwiczyć, jak po chwili musiałam usiąść i złapać oddech/równowagę... Jedyna forma aktywności to spacery (oczywiście dopiero po chorobie). Rozruszałam się i przewietrzyłam, dobre i to :)
Nie opuszcza mnie jednak wrażenie, że ostatni miesiąc zwyczajnie zmarnowałam... To drugi miesiąc diety, w którym miałam właśnie postawić przede wszystkim na ćwiczenia... :(
Dobra, marudzę strasznie! A przecież nie przytyłam, metr pokazuje to samo co przed chorobą. Niby nic nie schudłam, ale przynajmniej nie wróciłam do wymiarów z początku grudnia, to już coś, nie? ;)
......@....
Jak to jest u Was dziewczyny? Odpuszczacie/ograniczacie ćwiczenia w czasie miesiączki?
Bo u mnie nawet nie to, że się źle czuję albo że boli... Raczej czuję się zwyczajnie "brudna" i podchodzenie do jakichkolwiek ćwiczeń wydaje mi się mało higieniczne... :(
Trochę głupie, wiem :(
Niby sprawę mogłoby załatwić stosowanie tamponów, ale nie mogę.
No i patrzcie jaka złośliwość. W końcu zaczęłam się ruszać, a teraz kilkudniowy przestój :/ Ciekawe jak się będzie miał mój zapał, jak przestanę krwawić... Eh....
wstyd - zakwasy po spacerze...
W końcu się wykurowałam i nadszedł czas na "wietrzenie" ;) Wyłażę z domu i błąkam się po osiedlu minimum 2 godziny. Słonko świeci, ptaki się drą - normalnie wczesna wiosna ;D
Chciałam się rozruszać przed powrotem do ćwiczeń. Jak się okazuje bardzo słusznie.
Mam zakwasy na udach i piszczelach ;D A stopy chyba są zdziwione, że czegoś od nich chcę...
Najśmieszniejsze jest to, że przecież miałam pracę stojącą. I przez bite 12 godzin byłam na nogach, czasem i trzy dni z rzędu (no, niby to było pół roku temu...) A tu po zwykłym spacerku zakwasy? Oj...źle ze mną... Chudnięcie to jedno, ale jakąś kondycję trzeba mieć.
Przecież młoda jestem! Coś nie halo! Mi się to nie podoba! :/
Czyli?
Pracujemy przede wszystkim nad kondycją ;D
nie lubię być chora :(
Zimą i tak jest mi strasznie ciężko zabrać się do czegokolwiek... :( A jak coś boli niemalże bez przerwy to już w ogóle katastrofa :(
Dogorywając sobie w kąciku robię plany. Plany na "po chorobie" - co ja niby nie będę robiła, jak poczuję się lepiej.
Ciekawe jak to będzie wyglądało w praktyce ;)
Zdrówka życzę! :)
ależ jestem dzisiaj głodna......
Już dawno tak nie miałam. Jeszcze nie ma południa, a ja już jestem po pierogach (miały być na obiad... hmm... teraz trzeba wykombinować coś innego). Siedzę i kombinuje co by tu jeszcze wchłonąć. Normalnie mnie ssie!
A wszystko chyba przez to, że wczoraj zjadłam bardzo mało (kac gigant, nawet woda ciężko wchodziła...zapomniałam, że jak się jest na diecie, to się nie pije tak samo jak wcześniej.... i pokutowałam cały dzień)
Aaaaa.... jeść! Masakra jakaś....Zrobię sobie rooibosa do dużego dzbanka. Postaram się głoda utopić, a co!
Nigdy więcej tyle piwa..... Za jednym zamachem oczywiście ;)
po miesiącu wytrwałości ;D
Szału nie ma, ale biorąc pod uwagę włożony wysiłek (czyli minimalny wkład własny w postaci zwykłego MŻ) chyba nie mogło być lepiej.
Największą zmianę widać na brzuchu -10 cm, tak się cieszę! ;]
szyja - 3 cm,
pod biustem - 2cm,
talia - 4cm,
brzuch - 9,5 cm (kwestia nieco dyskusyjna; podczas pierwszego pomiaru zabrakło mi metra, także obstawiłam na jakieś +/- 104 cm , teraz w obwodzie mam 95,5 cm)
udo - 2cm.
Pomyśleć tylko, że te wymiary byłyby znacznie ładniejsze gdyby tylko chciało mi się ćwiczyć... Albo gdyby chociaż nie wpadały grzeszki chmielowe.... No, ale teraz mi się szykuje miesiąc bezalkoholowy (ambitna jestem, nie ma co... mam tylko nadzieję, że nie będzie żadnych fajnych promocji na piwo....). Także zobaczymy jak to będzie wyglądało w lutym :)
jednodniowy cud noworoczny ;)
Nie oszczędzałam się w Sylwestra, nic z tych rzeczy... Wchłonęłam wieeeele kalorii ;) Dogodziłam sobie na koniec roku, a co!
A następnego dnia.... mam jakieś - 5 cm w pasie ;D Kiedy, jak, dlaczego? Któż to może wiedzieć?...I nie, nie przeczyściło mnie z żadnej strony ;)
1 stycznie znowu byłam grzeczna. Jedynym grzeszkiem był tyci kawałek ciasta ze śliwką (bardziej ze względu na tą śliwkę, niż całokształt) i co? 2 stycznia, już po "cudzie" - brzuszek wrócił do starego obwodu, eh...
No, ale jakże szczęśliwy miałam początek roku, prawda? ;]
jakby to ująć, żeby nikt na mnie nie krzyczał ;)
Dobrze mi idzie ;)
Z tygodnia na tydzień jest ten centymetr (ba!nawet półtora) mniej, bardzo niewielkim kosztem. Nie ćwiczę jeszcze regularnie, tyle co jem znacznie mniej, odcięłam ryż, kaszę, ziemniaki, ser żółty i słodycze. Najczęstszą aktywnością są spacery (na razie, to się zmieni ;] )
No, ale nie o tym chciałam.
W Święta trzymałam się dzielnie. To na prawdę było łatwiejsze niż przypuszczałam.
A teraz przed Sylwestrem mi odbiło. Zwyczajnie mam ochotę się napić. Jak się napić to i zjeść inaczej, coby fajerwerków nie przegapić w toalecie, albo nie przywitać Nowego Roku spędzając dzień w łóżku.
Także z całą premedytacją stwierdzam, że będę jadła i piła bardzo niedietetycznie.
I mam nadzieję, że żadne gromy na mnie nie spadną ;]
nie jest źle ;)
Przynajmniej nie przytyłam bardziej ;)
W końcu przestałam się oszukiwać i wymyślać żałosne wymówki!
Zaczęłam jeść inaczej, a nie tylko to planować (to już dwa tygodnie)
Co prawda nie liczę kalorii, ale założyłam sobie mały, czarny notesik, w którym zapisuje wszystkie posiłki i aktywności.
Ciągle nie posiadam wagi. Bazuję na metrze i postanowiłam mierzyć się raz na tydzień, rano, po porannej toalecie. A waga? Cóż... Jak trafie gdzieś na jakąś mega promocję, to może ją kupie. Jeśli nie, będę się ważyła "przy okazji", czyli co jakieś 2 miesiące ;D
I to chyba jest moje małe podsumowanie przed końcem roku. Jestem z siebie dumna! :) Chociaż jest to tylko kilka centymetrów mniej, i raptem niecały kilogram - w końcu działam! Trzymam się pewnego planu, a nie tylko komponuje jego kolejne punkty ;)
A wszyscy mi powtarzali, że nie ma co zaczynać przed świętami... ;D