I lamentować, że skoro zawaliłam to koniec diety i po raz kolejny się nie udało!
Tymczasem ja...
... z uśmiechem wspominam weekend ;)
Po niecałych trzech tygodniach bycia grzecznym do obrzydliwości, z pełną premedytacją postanowiłam zgrzeszyć:
a) piwem,
b) ciastem ;D
Duży wpływ na wymienione grzechy miał mój mąż, który w sobotę wrócił wcześniej z pracy i stwierdził, że idziemy na zakupy teraz i już, bo niedzielę ma wolną i chce się polenić w domu... poza tym ma ochotę na coś słodkiego.... No to poszliśmy.
W czasie zakupów padło strasznie niewygodne pytanie: "Kotku, a co myślisz o piwie?"
I co ja niby myślę o piwie? Zazwyczaj z czułością wielką, czasem z nieco silniejszym ślinotokiem... Ot, tyle myślę o piwie ;)
Do domu wróciliśmy z ciachem i piwem.
Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że ani przez chwilę nie zadrgał we mnie najmniejszy wyrzut sumienia. Dlaczego?
Ponieważ kupiliśmy tylko piwo, a nie piwo plus składniki na zapiekankę z makaronem i dużą ilością sera, nie wzięliśmy żadnej pizzy, ani bułeczek czosnkowych, żadnych chrupek, orzeszków, czy cholera wie czego.... Tylko piwo ;)
Sobotni relaks zaliczony w 100 % :D
Z niedzielnym ciastem nie było już tak różowo, bo pojawiło się na stole zarówno do porannej kawy, jak i wieczornej herbaty... No, ale! Jak już wspomniałam - weekend wspominam z uśmiechem :)
I niby był wyskok, z pewnością znacznie przekroczyłam swój magiczny limit kalorii (bo to nie były pojedyncze sztuki ;P), ale nie mam poczucia, że zawaliłam ;) Nie uważam, żeby te trzy tygodnie przykładnego menu, miały zostać przekreślone przez jeden weekend.
Działam dalej :)