Produktami
zalecanymi w diecie przeciwzapalnej są:
- owoce jagodowe,
wiśnie, porzeczki,
- brokuły,
pomidory, papryka,
- jajka,
- strączki,
- pieczywo
pełnoziarniste/kasze,
- ryby morskie
tłuste (w ogóle duży nacisk na omega 3)
- niskotłuszczowy
nabiał (ograniczanie tłuszczów zwierzęcych)
- orzechy/pestki,
- zielona herbata.
Pysznie, prawda?
Duże pole do manewru, a jednak jeszcze nie dopięte na ostatni
guzik. Zawsze z lekko kpiącą miną podchodziłam do stwierdzeń
„muszę gotować każdemu co innego”. Wydawało mi się, że to
wymyślanie, a teraz jestem w identycznej sytuacji i nie jest mi do
śmiechu. Mąż nie może przyjmować takiej ilości błonnika. Jemu
keto bardzo służyło również na jelita, a teraz zonk, trzeba się
minąć z co najmniej jednym posiłkiem. Trochę dziwnie, ale żeby
odżywianie dobrze służyło nam obojgu będzie trzeba tak zrobić.
Za miesiąc robię
badania krwi. Zobaczymy jak tam moje niedobory. Daje mi to jakaś
dodatkową motywację, żeby podciągnąć się w tym jak jadam.
Jeśli wyniki wyjdą takie se, to przynajmniej będę wiedziała, że
wina nie leży w tym, jak się odżywiam.
A dlaczego w ogóle
dieta przeciwzapalna? Nie byłam do końca przekonana, czy powinnam
tutaj wchodzić w aż takie szczegóły, ale jeśli jesteście
ciekawe dlaczego tak bardzo się ze sobą ostatnio cackam i całe
dnie spędzam na próbie wyjścia na prostą w chaosie myśli, to
poświećcie chwilę, żeby przeczytać do końca.
Okazuje się, że
mój organizm walczy z przewlekłym stanem zapalnym. Zazwyczaj
przejawia się to sporym dyskomfortem w różnych częściach ciała
i do niedawna uważałam, że wszyscy tak mają… O tym, że jestem
w błędzie przekonałam się w listopadzie zeszłego roku, kiedy to
problem eskalował do… no chyba nie przesadzę mówiąc, że do
stanu zagrażającemu życiu. Trafiłam do szpitala z obustronnym
zapaleniem płuc, z płynem w osierdziu i zatorowością płucną.
Szybko zorientowano się, że zakrzepica ma nietypowe pochodzenie,
więc postanowili mnie „tylko” leczyć, nie zagłębiając się w
diagnostykę. Po kilku tygodniach wypisano mnie z furą skierowań i
życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia. Dosyć długo dochodziłam
do siebie, jak to po tego typu zapaleniu płuc, ale już coś tam
rozglądałam się za wsparciem specjalistów. Trafiłam do bardzo
fajnej kardiolog, która prowadzi mnie bardziej jak POZ, ale i tak ją
uwielbiam za podejście. Serducho szybko wróciło do normalnych
rozmiarów, a tachykardia zdaje się być uspokojona lekami. Ścieżką
typowo kardiologiczną zajmiemy się jak naprostuje się reszta. Po
jakimś miesiącu spokoju duszność powróciła. Po badaniach
dimerów i CRP – izba przyjęć i kolejna hospitalizacja. Tym razem
na szczęście nie zator, ale nie wiadomo też co… Lekarz
prowadząca była zaskoczona tym w jak niezłej jestem formie
zważywszy na złe wyniki i proponuje, żeby skupić się na
diagnostyce, a leczenie chwilowo olać, na ile sytuacja pozwoli.
Zgodziłam się i podczas tygodniowego pobytu zajrzeli mi w niemal
każdą dziurę skutecznie traumatyzując mnie na kolejne miesiące…
Winowajcy jednak nie udało się znaleźć, jedynie zawęzić do
„nieokreślonego układowego zajęcia tkanki łącznej” Tiaa….
Wyszłam ze
skierowaniem na pobyt na oddziale reumatologicznym. Zgłosiłam się
na kwalifikację w polecanym instytucie i tak czekam na telefon z
terminem przyjęcia już drugi miesiąc (na cito oczywiście…). W
międzyczasie powinnam szukać hematologa, żeby wykluczyć
trombofilię oraz zmienić lekarza POZ, ale utknęłam w kombinowaniu
jak to rozegrać.
O czym chciałam
nadmienić to fakt, że dopiero jak nieco ochłonęłam po tych
przygodach i zaczęłam bardziej rozumieć pytania lekarzy (bo były
też takiego typu, czy lubię wychodzić na słońce…) dużo rzeczy
mi się poskładało w całość. Dolegliwości miałam praktycznie
od zawsze. Jednak w młodszych latach rodzina uważała, że nie chcę
ćwiczyć na w-fie, albo migam się od obowiązków. Ile to razy
słyszałam, że płuca nie mogą boleć w sposób, który opisuję.
A i lekarze nie wydawali się być zainteresowani tematem nawet w
sytuacjach kiedy zgłaszałam się z dusznością, bo przecież
osłuchowo czysto… Nie chcę mówić, że odczuwam ból przez cały
czas, bo zazwyczaj jest to dyskomfort o różnym nasileniu, jednak
jest to stała rzecz. Codziennie gdzieś coś mi
ćmi/wierci/siedzi/szarpie w różnych częściach ciała,
najczęściej w szeroko pojętym tułowiu. Jak boli tak, że napier**la
to już jest raczej taki level, że mam problem z przemieszczaniem
się po mieszkaniu.
Do finału tej
historii jeszcze daleko. A nawet jak już będę miała diagnozę
niewiele to zmieni w moim życiu. Tych chorób raczej się nie leczy.
Tylko objawowo (w moim przypadku będzie wiadomo, czy przy kolejnej
duszności można podać antybiotyk, czy steryd). Co by to nie było
zalecenia będę miała te same, czyli:
- stosować się do
diety przeciwzapalnej,
- pozostać pod
opieką lekarza,
- unikać stresu,
- być aktywnym, ale
się nie przemęczać (mój ulubiony punkt).
No to już wiecie
tyle co ja ;)