Ostatnio dodane zdjęcia

Grupy

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka

O mnie

Jestem internetowe zwierzę, od bardzo dawna. Pierwsze komputery własnoręcznie sobie składałam, tak zwane klony ajbiema. Czytywałam kiedyś namiętnie fantastykę, teraz jakby mniej. Lubię wyprawy rowerowe, baseny z nie za zimną wodą, żeglowanie po Cykladach, koszenie trawnika.... Ach, i jeszcze - byłam kiedyś, przez 3 lata, Pierwszą Damą polskiego Tomb Raidera. ______________________
_____________
Mam pamiętnik otwarty dla wszystkich. Nie ma potrzeby zapraszania mnie do znajomych. Jeśli ktoś chce mnie czytać i śledzić na bieżąco - to wystarczy dodać do ulubionych pamietników. Bo wśród vitaliowych znajomych chcę mieć tylko prawdziwych ZNAJOMYCH.

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 1834864
Komentarzy: 19150
Założony: 16 marca 2009
Ostatni wpis: 15 lutego 2019

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
jolajola1

kobieta, 62 lat, Warszawa

158 cm, 63.10 kg więcej o mnie

Postanowienie noworoczne: w wiecznej pogoni za stabilnym 55

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Masa ciała

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

24 grudnia 2009 , Komentarze (10)

jest 14:05 - a ja mam zrobione WSZYSTKO

drugi raz w życiu

i nie mam co robić
więc do wanny wpełznę, poleżę we wrzątku

dietetycznie ostatnie dni : różnie, różniście...
wagowo: wczoraj w górę, dzisiaj w dół
i tak trzymać

ach, przesyłam muzyczkę na czas nakrywania stołu i kładzenia prezentów pod choinką, powiedziałabym, że kretyńsko wesolutka .... ale w klimacie
tu jest ta muzyczka, pod TYM linkiem 
w niektóre reniferki warto myszą stukać
pozdrawiam świątecznie

21 grudnia 2009 , Komentarze (13)

Od dzisiaj. Bo moja dieta, moje szczuplenie i nie-tycie oparte są na bilansie kalorycznym.... a teraz po prostu nie daję rady.


Jak mam liczyć próbowanie, doprawianie, dosmaczanie i nie oszaleć????

Wczoraj kroiłam ziemniaki na sałatkę. Oczywiście część, lekko osolona i zagryzana kostką z kiszonego ogórka, lądowała u mnie w paszczy. Za każdym kęsem miałam biegać do kompa i dopisywać spożyte kcale??? Albo taki barszcz. Doprawiałam, smakowałam, pogryzałam plasterki gotowanego buraka, zastanawiałam się - co by tu jeszcze?..... gdzie ja bym miała głowę pamiętać w tak wielkiej i ważnej chwili liczyć kcale??

Albo kompot z suszu.... wiadomo ile kcali ma morela suszona... Ale ile jabłka suszone a ile kandyzowane, ile figi, gruszki też suszone i kandyzowane. Albo kaloryczność śliwek, przecież są i kalifornijskie, i węgierki, i suszone w dymie, i w czymś tam...


Trudno, liczyć z powrotem zacznę trzeciego dnia po wigilii.

Na wagę będę wchodzić, czemu nie... najwyżej będę patrzyłam na wyświetlacz z rosnąca zgrozą. Trudno. Zgroza też dla człowieka.

 

Dietetycznie:

Dosmaczałam sałatkę, łyżkę od majonezu oczywiście oblizywałam... udając zamyślenie i głęboki namysł... i podjadałam... ale przecież to prawie same jarzynki. Najadłam się.

Wyjadałam rozgotowane śliwki kompotowe oraz żurawinę suszoną i wygotowaną. Mniam.

I barszcz aromatyczny, wypiłam wielka chochlę.... jak przelewałam do butli, żeby wystawić na balkon. PYCHOTA!

I kostkę czekolady.... taka samotna, ostatnia w papierku leżała.

Chyba powinnam zjeść choć plasterek wędliny albo makreli.... Nie chce mi się, sałatkę mam w brzuszku.

 

Wagowo

Od wczoraj trzy deko w górę, czyli założenia Klubu Constans spełnione

 

Idę kończyć kompot i zabieram się za krojenie kapusty.

Dzieci co chwila wkładają łepki do kuchni. Mówią, że wigilia wigilią, ale ze świąt najpiękniejsze są zapachy.

20 grudnia 2009 , Komentarze (12)

Znam ją od ponad 10 lat. Znajoma od interesów, kontrahentka mojego męża, żona mojego kontrahenta. Mająca zawsze własnoręcznie i cudnie ozdobione mieszkanie, brat-łata. Kobieta, która niespodziewanie podała mi pomocną dłoń w najgorszych latach mojego życia. Która, nieproszona, bezinteresowna, z czystej ludzkiej życzliwości ... miesiącami wyciągała mnie z najgłębszej depresji (takiej depresji, przy której rów mariański to pikuś). Wyciągała za ręce, za uszy. Służyła piersią do wypłakiwania i do bezsilnego walenia pięściami. Nocami rozmawiała ze mną przez telefon, powstrzymując od kroku ostatecznego. Tłumaczyła, że to nie ja jestem winna. Obudziła we mnie zainteresowanie światem, spowodowała, że znów zaczęłam go dostrzegać. Poruszyła resztki dumy i kazała im rosnąć. Spowodowała, że zaczęłam na początki depresji patrzeć inaczej.


Odbudowała mnie. I nie chciała nic w zamian.

Prawie przyjaciółka.


Wczoraj miała imprezę urodzinową. Skończyła 50 lat.


Kusiło mnie przez cały tydzień, żeby wtaszczyć jej jako prezent fotel bujany plus babciny zestaw: bambosze, druty i kłębek wełny. Ale sobie pomyślałam, że pewnie spuściłaby mnie ze śmiechem po schodach... W końcu kupiłam jej tzw. garnitur, czyli komplet biżuterii, kolczyki, naszyjnik, bransoleta, srebro i tygrysie oko. Mruczała, gdy rozpakowywała.


Imprezy u nich zawsze są na wysokim poziomie, kulinarnym, alkoholowym. Szwedzki stół, przybrania, ozdoby. Muzyka, trochę tańczenia. Ciekawi goście, kilka par stanowi stały zestaw, ale zawsze był ktoś nowy, interesujący. Z reguły się cudownie tam upijałam, być może zbyt mocno, jak na rzecz publiczną.

Wczorajsza impreza przerosła wszystko. Gromkie sto laty kilka razy wyrywały się gościom. Pełen zestaw "pieśni urodzinowych" i niemalże podrzucanie na rękach.

A potem tańce, tańce, tańce. Gości opanował frywolny nastrój, te figury, te balety !... Rokenrole z podrzutami, damskie przytulanga, promenady salsy przez cały salon, kankany, nawet polonez. Nawet mój Pan i Władca tańczył. On - który w tańcu widzi jeno atawizm plemienny. Wszystko przerywane rześkim szampanem. Ja sama wydoiłam co najmniej butelkę. A przecież wcześniej drinki kolorowe. I nic, lekki szumek i rosnąca chęć zabawy.

Normalnie te u nich imprezy kończą się koło północy. Tym razem w domu byliśmy 15 po 3.

 

Świtem wydoiliśmy wspólnie półtora kartonu soku jabłkowego. Właśnie wstałam. Mam stłuczony prawy pośladek i wielkiego siniaka na jego górze. Mój mówi, że przy jakiejś figurze przeleciałam przez salon, lądując na pupie. Być może... nie pamiętam szczegółów, ale przed oczami mam patrzenie na gości z pozycji parterowej, więc możliwe. Lewa łydka w skurczu permanentnym. Eh, zasadniczo to boleśnie czuję chyba wszystkie mięśnie od tańczenia, nawet ramiona. Hihi, od trzymania partnera?...

 

Czekam na zdjęcia, nie omieszkam kilku tu zamieścić.

 

Dietetycznie

Do wyjścia na imprezę nie więcej niż 600 kcali.

Początek imprezy - tak samotnie stała deska ze serami.... tyle ich było różnistych, każdego trzeba było spróbować, potem powtórzyć porównanie. Potem jeszcze raz. Najadłam się. Mniam.

Reszta imprezy... odpuściłam pamiętanie. Ale sporo wszystkiego. Koreczki z mięska i śliwek, owoce, znowu sery, kabanosy, jajka faszerowane łososiem, sałatki różniste, kiełbaski, coś swojskiego na ciepło, chińszczyzna wyjadana z gara w kuchni. No i morze alkoholu.

 

Wagowo

1 deko w dół. Po tym imprezowym obżarstwie?

Chyba nadmiar wytańczyłam, wypociłam i wysikałam.

 

Idę trzeźwieć. A miałam dzisiaj zacząć świąteczne gotowanie...

18 grudnia 2009 , Komentarze (8)

Chyba się przeziębiłam

Znaczy... NIE choruję... ale wczoraj tak straszliwie przemarzłam, że się do dzisiaj nie mogę rozgrzać. Wystarczy spojrzenie za okno, na ten mróz i śnieg, bym dostawała dreszczy. Termofory i grzańce nie pomagają. A krótki wypad do sklepu i na pocztę spowodował powrót ze zbielałymi z zimna palcami. Przecież nie zmarzłam!

Nawet prasowanie dwóch ciężkich kotar mnie nie rozgrzało. Kąpiel we wrzątku też nie. Zjedzenie kanapki kapiącej majonezem tez nie. Nic mnie nie ociepla.

Tylko mi zimno. Żadnych innych dziwnych objawów, żadnych gorączek, kaszelków, katarków, ... nic.


Tak sobie wrednie pomyślałam....żeby udać chorobę na Święta. Każdy u mnie to przechodził. Znaczy... nie udawanie, tylko chorowanie w Święta. I dzieci, każde osobno, i Pan i Władca też, w zeszłym roku.

Taki chory to ma dobrze. NIC NIE MUSI robić. A na jęczące prośby reszta domowników na wyścigi przynosi herbatkę, rosołek, kanapeczkę, kompocik... kurza jego melodia, owocka, cukiereczka, cokolwiek. W zeszłym roku dzieci mężowi nawet prezenty spod choinki w zębach niemalże donosiły, miedzy innymi strzelbę ciężką....


A gdybym tak ja zachorowała przed Wigilią?

Jak to by było?....

Czy na pewno gorzej?....

.. choć z drugiej strony... czy daliby mi chorować.... może jednak nie będę ryzykować

Ale powyobrażać sobie mogę przecież! Pomarzyć.... nad kolejnym prasowaniem.

 

dietetycznie:
dwa dni z musu na prawie-diecie, bom była latawicą i czasu ledwie na przekąski starczało... nie mówiąc o tym, że wczoraj z Saskiej Kępy na Ursynów z dzieckiem do lekarza, powrót przez centrum... zajęło nam samochodem ponad 4 godziny
masakra! rowerem trzy razy bym tę trasę zrobiła
a spadło tylko 15 cm śniegu... hihihi

 

dzisiaj tez dietetycznie... jeść mi się niechce - bo jakiś rowek mariański mi zamajaczył na widnokręgu... Udaję na razie, że go nie widzę. Zapijam cholerne fatamorgany, drinki leciutkie.

Nie mogę teraz mieć napadu depresji! Nie teraz, do cholery !

 

Waga zgodnie z założeniami Klubu Constans. 4 deko w górę dwa w dół, trzy w dół, dwa w górę.... i niech się buja dalej !

KLUB WAGI CONSTANS JEST TUTAJ, POD TYM LINKIEM 

16 grudnia 2009 , Komentarze (8)

Nie mam ostatnio weny do pisania. Uważam, że nie dzieje się u mnie nic tak interesującego, bym za pióro chwytała... ups, za klawiaturę.


Poza tym w tym roku wcześniej wzięłam się za porządki świąteczne i wciąż jestem w niedoczasie. Bo jak szorowałam podłogę, to 3 małe klepeczki i 2 całe mozaiki wymieniłam. Bo jak myłam drzwi, to synowi do jegopokojowych drzwi płytę pleksi wstawiłam, teraz szlifuję brzegi, listwy plastikowe przycięte na skos, jutro pewnie je przykleję/przybiję. Bo jak myłam ściany, to kołki wylezione poprawiałam i dziury pogipsowałam (to niezauważone wcześniej szkody mieszkaniowe po osiemnastce młodszego dziecięcia). Bo jak prasowałam firanki, to z pomocą córki zimową kotarę jeszcze powiesiłyśmy. A to kobyła wielka i swoje ważąca, a my tylko same dwie małe i słabe kobiece istotki.

Niby robota normalna, coroczna, ale pączkuje, wyrasta niespodziewanymi odnogami.


I zakupy w tym roku wcześniej zrobiłam. Zasadniczo mam prawie wszystko. Brakuje włoszczyzny, buraków do barszczu, kapusty świeżej i kiszonej, cukru z prawdziwą wanilią, maku suchego mielonego, jednej szarej renety i sękacza. To przedostatniego dnia kupię, na bazarku najbliższym. Wszystko inne kupione. Co trzeba, to poporcjowane i zamrożone, albo poukładane w ordynku na balkonie. Do sprzątania zostały jeszcze szafki w kuchni, półki z książkami i lampy i podłoga, tylko ta kafelkowa, na mokro. Czyli dwie godziny całej roboty i już.

 

Wyjątkowo mi się w tym roku udało. Mam cichutką nadzieję, że nie będę w wigilię leciała z nóg ze zmęczenia i płakała z bólu całego ciała. Że wszystko będzie na czas i niekoniecznie okupione zawrotami głowy i zasypianiem przy stole wigilijnym.

 

Dni ostatnie dietecznie były niezłe. 1100 do 1400 kcali. Razem z alkoholem. Aktywności fizycznej sportowej żadnej, aktywność sprzątająca jak najbardziej. Od jutra znowu będę jadła Chitosan przed tłustymi posiłkami. Poza działaniem, mam nadzieję, zapobiegającym tyciem odjedzeniowotłuszczowo, pozwoli mi to znowu kontrolować czas i częstotliwość posiłków.

Waga constans, wahania 20 deko są nieistotne. To w górę. To w dół. Właściwie w góreczkę. I w dołeczek. Więc niech się buja jak chce. Mi to rybka.

 

Dzisiaj zrobiłam większość zakupów prezentowych. Wracałam obładowana torbami. A poza tym te pozostałe niekupione jeszcze prezenty mam wybrane i wiem gdzie są lub zamówione.

 

Ale jestem juz dzisiaj zmęczona, 6 godzin łażenia po galeriach, po mrozie, peregrynacji ulicami. Z sephory w domach centrum wyszłam po 21 jako ostatnia klientka. Stałam z wieloma kolorowymi torbiszczami w łapkach na środku chodnika na Marszałkowskiej i łapałam uśmiechniętymi ustami płatki śniegu. Ci nieliczni przechodnie, których mróz i późna pora nie przepędziły - patrzyli się ze zdumieniem.

Pomyślałam, że są niemądrzy. Czy tylko młodziutkie siksy mogą to robić? Że z lekka przejrzała kobieta już nie?... podkusiło mnie, zaczęłam się obracać tańcząco wokół własnej osi, torby mi z lekka furkotały.

 

A potem podjechał Pan i Władca i wróciłam do domu.

Wciąż prószy ten śliczny śnieżek. Patrzę na niego z przyjemnością. Z ciepłego domu, przez okno. Po kolacji. Po dwóch ciepłych ziołowych herbatach. Z dobrym drinkiem w garści.

14 grudnia 2009 , Komentarze (16)

Noc z niedzieli na poniedziałek nie była dobra. Bolała mnie odmrożona łapka. Spać nie mogłam.

Zrobiła się ze mnie łapczywa lodówka-killer-ka. Pajdy świeżego chleba. Masełko. Pasztet podlaski pomidorowy. Ciutka majonezu, bo jakiś niedobry dla mnie. Ogórki kiszone.


Dzisiejsza waga - lepiej nie mówić.

... tak trudno o każde deko w dół, tak łatwo i błyskawicznie do góry....

 

Dzień bez kijków. Z bolącym, rozdętym brzuchem.

Prasowania co niemiara. 3 wielkie prania. Szorowanie na kolanach pozostałej części podłogi.

Nie wychodzę dzisiaj nigdzie, do wszystkiego starczy net. Dieta ścisła, sucha kromka tostowa, herbatki owocowe. Wieczorem dziecko dało mi w nagrodę dwie kostki czekolady piernikowej, za pomoc w opanowaniu drukarki, jej żaden sprzęt komputerowy nie lubi. Zjadłam bardzo powolutku.


Jakoś nie jestem głodna.

Głupio mi.

Wstyd.

13 grudnia 2009 , Komentarze (6)

Ten protest to na pogodę składam. Że za zimno. I dementi też oficjalne. Na kijki.

... ale po kolei...


W piątek wieczorem popłynęłam ździebko za dużo, na fali martini z lodem i potrójną cytryną. Bo zostałam zaproszona do ulubionej knajpy, podejrzewam, że w ramach expiacji.


W sobotę trudno było wstać, blask zaokienny ranił oczy. Potem sobotnie kijki odpuściłam, bo miałam w sobie wystarczająco dużo aktywnego spalania kcali przy szorowaniu drugiej 1/3 mojej ślicznej podłogi. A potem zostałam zaproszona do kina. Chyba też w ramach expiacji, więc jakbym mogła odmówić?....

Na deser poobiedni czekolada o smaku piernikowym. Christosie, jakie dobre...

W kinie wisienki i śliwunie w czekoladzie.... normalnie ślinotoku dostałam!!!. Już ponad rok nie kupowaliśmy słodkiego w kinie. To też zostało kupione w ramach expiacji. Pożarliśmy razem. Nawzajem się karmiąc.


W niedzielę, znaczy dzisiaj, oni wszyscy zażyczyli sobie karkówki. Zrobiłam taką, że palce lizać. Podjadałam, jak kroiłam upieczoną w plastry. Więcej nie. Oni jedli pełen obiad, a ja 3 suche kartofelki z solą i koperkiem z doniczki. Daję słowo - moje było pyszniejsze!

 

Nie chciałam marnować drugiego dnia bez kijków. Termometr pokazuje jakieś półtora stopnia mrozu, dodać czynnik chłodzący wiatru.... pomyślałam.... ubrałam się grubiej. Dodatkowy cienki polarek na grzbiet, dodatkowy jedwab na szyję. Na łapkach podwójne rękawiczki, nicianki i ukochane fiołkowe polarki.

Po niecałych sześciu kilometrach wróciłam do domu ze łzami bólu. Eeee, tam, ze łzami... popłakiwałam regularnie. Lewa ręka w pierwszym momencie wyglądała jak do wyrzucenia. Po godzinie już wiem, że tylko dwa palce na biało odmrożone.

Nie wzięłam, kretynka jedna, pod uwagę, że kija dosyć mocno się ściska. Nie wzięłam pod uwagę, że zmarzniętej garści z rękojeścią kija do kieszeni nie wsadzę. Nie wzięłam pod uwagę, że jak gdzieś dojdę, to potem jeszcze trzeba wrócić, a drogi specjalnie wybieram dalekoodautobusowe.


Stąd więc ten protest na pogodę. Że mi zepsuła plany zimowej aktywności fizycznej. Że nie wiedziałam, że kijki i mrozek nie współegzystują

Stąd moje dementi. Nieważne, że sama sobie obiecałam przejść do Sylwestra 240 km. Nieważne - bo mam na tyle rozwinięty instynkt samozachowawczy, że z rozmysłem sobie krzywdy czynić nie będę.

Więc od dzisiaj na kije wychodzić będę tylko przy temperaturze co najmniej plus 3. Jak zimniej, to dla mnie nie ma sensu. Nie przejdę tych 240 km, to trudno. Zresztą, mam za sobą już ponad 172 i pół.

 

Tylko....

Tylko że z "domowej" aktywności fizycznej zostało mi jeno hulahop. Owszem, kręcę nim bez kłopotu. W lewo mogłabym przez pół godziny programu discovery, jeszcze obsługując pilota i wyłączając głos reklamom. W prawo gorzej, co jakiś czas kółko nie słucha i spada.

Tylko że kręcenie hulahopem jest TAKIE NUDNE!...

 


tu dowód kijkowy

12 grudnia 2009 , Komentarze (8)

Pisałam, że doszłam do wniosku, że mi juz nie zależy

I świat stracił barwy

Dalej istnieje ten świat, ale jakby obok.... jakbym ja już w nim nie była.

Tylko ta kretynka nadzieja, co, wydawałoby się, już dawno pod drzwiami zdechła.... niby zdechła, ale wciąż puka, nieczęsto, ale donośnie, do drzwi mego serca.


Jak odmówić mam? Jak pozostać obojętną? Na ciepłe, niecierpliwe, dłonie? Na szepty gorące? Na słowa, poruszające ukrytą strunę duszy? Na przeprosiny bez słowa ”przepraszam”?... Na czułe gesty? Na oczy, wypatrujące jednego uśmiechu?

Jak pozostać obojętną na kogoś, kogo pokochałam od drugiego rzutu oka?????

 

Zbyt mnie boli zmuszenie samej siebie do zaufania.

Zbyt mnie boli życie na pustyni bez niego.

 

NIE WIEM.


Wiem, że nikt za mnie decyzji nie podejmie.

Wiem, że za złą decyzję tylko ja poniosę koszty

Wiem, że nikt nie zauważy - czy decyzja była zła czy dobra.

Nie wiem, co robić....

 

 

A tak poza tym

Kijki w piątek :
7,44 km w 83 minuty
prędkość taka sobie, kcali nie policzyłam
ale do domu wróciłam zasapana

zmarły mi przednie łapki
bo zimny wiatr, i śnieżek padał, znaczy w powietrzu i na moich włosach i na rzęsach był śnieżek, a na chodnikach mokre plamki

Musze odnaleźć moje ukochane rękawiczki polarowe we fiołkowe ciapki

 

 

Zassanych kcali 826, razem z drinkową rozpustą w Passe Partou

Po kijkach kcali nie policzyłam, ale porównując do poprzednich dni... spalonych niecałe 400

 

Żeby tylko jeszcze mój organizm zechciał przyjąć ten bilans do wiadomości. I pokazać mi to rano na wadze....

 

ide psac

lekkom napruta

11 grudnia 2009 , Komentarze (12)

Domagała się któraś z dziewczyn opowieści z biegania po urzędach z kijkami

No to niech będzie


(gwoli wyjaśnienia, przez pierwsze 2 km jestem zdyszana i jeszcze nie zmęczona, przy końcówce trzeciego km zaczynam się rozpinać, rozdziewać i dyszę, przy czwartym dostaję kopa z adrenaliny i licznych endorfin, po ósmym zaczynają mnie boleć przednie mięśnie na udach, po dziewiątym bolą stawy biodrowe i idę powłócząc nogami cokolwiek

 

1

Biuro rachunkowe, niecałe 3 km od domu, wparowałam na niezłym kopie, chciałam tylko zostawić dokumenty finansowe za ubiegły miesiąc i zapytać o drobnostkę, a zrobiłam kolo siebie zbiegowisko, bo podobno krzyczałam... uprzejmie krzyczałam

Nic podobnego nie pamiętam, przecież wyciągnęłam słuchawki z uszu...

Musiało im się zdawać.... hihihi.

 

2

Ochroniarz w Urzędzie Dzielnicowym

Widząc zbliżająca się kobitę o kulach.... ((kij mu w ślip!) podbiegł, otworzył i przytrzymał drzwi..... a potem popatrzył uważnie.... „Przepraszam, pomyliłem się... myślałem że to kaleka... przepraszam, nie pomyliłem się, przecież pani się za szybko zbliżała... (tu rumieniec zawstydzenia, facet ma z 65 lat..) oj.. przepraszam.... czy te laski pani nie przeszkadzają, ja slyszałem, że to jakiś sport, ale ...” tu się zapluł.... i tylko stał i patrzył w niebo

Ale jak wychodziłam, to też podskoczył i drzwi przytrzymał „ ach, zauważyłem panią.... już nic nie mówię, ale mam nauczkę”.

Przy czym ja nie powiedziałam ANI SŁOWA.

 

3

W urzędzie dzielnicowm miałam aktualizować PKD. Poszłam trochę naokoło, zanim doszłam, przeszłam ponad 4. Hormony szczęścia śpiewały mi w uszach. W uszach również słuchawki ze ścieżką dźwiękową z trzecich Piratów z Karaibów. Poły kurtki powiewają rozpięte, mimo tylko 6 stopni. Wparowuję do urzędu 45 minut przed zamknięciem. Stanowisko informacji. Pytam orientacyjnie i uprzejmie. Uśmiech mam od ucha do ucha. Panienka, no pani, pokazuje mi plik formularzy do wypełnienia. A ja z uśmiechem, kijki składając w pętelkę, mam taką plastikową zawsze w kieszeni: ach, widzę papiery, a myślałam że będzie na gębę. No nic, z przyjemnością wypełnię. A czy się jeszcze dzisiaj załapię?... i uśmiecham się do panienki, napakowana endorfinami i adrenalinką.

Niemalże za mnie papiery wypełniła, stała i pokazywał palcem, gdzie i co pisać. Pobiegła po numerek do automatu. Sama z się! Podprowadziła do stanowiska. A potem powiedziała - jak to sympatycznie pod koniec dnia spotkać kogoś zadowolonego i uśmiechniętego.

Sprawę na 30 minut załatwiłam w 8.

Zaraziłam ją hormonami fruwającymi koło mnie?????


4

Poczta. Niedaleko od domu. Po ośmiu kilometrach. Nadaję paczuszkę, niewielką. Zapomniałam jednej rubryki wypełnić. A panienka z okienka - proszę usiąść, tu, koło wagi. Ja to za panią napiszę. Dobrze się pani czuje?

???

Zapłaciłam i uciekłam z rumieńcem zażenowania. Czyżbym wyglądała już jak śmierć na chorągwi ??? Żeby sobie udowodnić, ze nie, do domu doszłam trochę naokoło.

 

Czwartek kijkowy

8,85 km w (mniej/więcej) 100 minut
średnia prędkość 5,31
spalonych kcali około 440

 

Pochłoniętych kcali, pokarmowo i napojowo - 1406

BILANS już obiecujący

A przecież jeszcze 3 i pół godziny szorowałam podłogę. 3 albo 2 razy do roku szoruję moją mozaikę, a mam jej ponad 60 metrów, gdzie indziej kafelki. Każdy kafelek mozaiki zgodnie z kierunkiem słojów drzewa. Szczotą szoruję. 2 razy, bo pierwsze szorowanie tylko odmaka brud. Potem poleruję

Dzisiaj zrobiłam 1/3. Kolanka mnie bolą. Na lewej dłoni mam odcisk od zapierania się. Na prawej mam pęcherzyk pod obrączką. Ale ten kawałek, co zrobiłam - niemalże się świeci. I pachnie.

Za to szorowanie też mi przynależą jakieś straty kaloryczne.

Więc czekam z utęsknieniem na poranne ważenie

 

Ps

Inne sprawy wciąż pod psem. Nie dość, że zdechłym, to jeszcze chyba robaki się do niego dobrały.

9 grudnia 2009 , Komentarze (4)

Dzisiaj wykorzystałam konieczność biegania po okolicznych urzędach, nie podjeżdżałam kabanami, tylko chodziłam z kijami. Parę dziwnych spojrzeń zaliczyłam, nic poza tym. Jutro też pójdę z kijkami - do urzędu dzielnicy.... niemcy mogą do swojego samorządowego lansraatu wchodzić w jeździeckich strojach po zejściu z bryczki czy z konia..... - ja się mam wstydzić kijków?... niedoczekanie!!!

Za dzisiaj, znaczy za środę : 9,2 km; 103 minuty, po odjęciu czasu w urzędach; średnia prędkość niezła 5,36 km/h; kcali spalonych okolo 430

Podsumowanie tygodnia
założonego limitu tygodniowego nie zrobiłam, zamiast 30 km tylko 28,87 km
ale chodziłam tylko 3 dni w tym tygodniu
ale z poprzednich tygodni miałam (i mam) nadwyżkę
ale w końcu to tyko brak niecałego półtora kilo, więc nie będę się absolutnie przejmować

Podsumowanie 4 tygodni czyli połowy założonego okresu
4 x 30 => powinnam przejść co najmniej 120 kilometrów
a przeszłam 150,53 km

I BARDZO DOBRZE
sama się pogłaszczę po głowie w celu samopochwalstwa

 

ps

inne rzeczy pod psem, i to pod takim zdechłym

pochłoniętych kcali za dużo, bo ponad 1600, ale pokarmowo tylko 1102, reszta w ... napojach

trudno, taki teraz mam lajf

© Fitatu 2005-25. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.