Ostatnio dodane zdjęcia

Grupy

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka

O mnie

Jestem internetowe zwierzę, od bardzo dawna. Pierwsze komputery własnoręcznie sobie składałam, tak zwane klony ajbiema. Czytywałam kiedyś namiętnie fantastykę, teraz jakby mniej. Lubię wyprawy rowerowe, baseny z nie za zimną wodą, żeglowanie po Cykladach, koszenie trawnika.... Ach, i jeszcze - byłam kiedyś, przez 3 lata, Pierwszą Damą polskiego Tomb Raidera. ______________________
_____________
Mam pamiętnik otwarty dla wszystkich. Nie ma potrzeby zapraszania mnie do znajomych. Jeśli ktoś chce mnie czytać i śledzić na bieżąco - to wystarczy dodać do ulubionych pamietników. Bo wśród vitaliowych znajomych chcę mieć tylko prawdziwych ZNAJOMYCH.

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 1816629
Komentarzy: 19150
Założony: 16 marca 2009
Ostatni wpis: 15 lutego 2019

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
jolajola1

kobieta, 62 lat, Warszawa

158 cm, 63.10 kg więcej o mnie

Postanowienie noworoczne: w wiecznej pogoni za stabilnym 55

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Masa ciała

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

7 marca 2010 , Komentarze (22)

Basen wczoraj - był. Całe 1300 metrów, na szybko.

Waga dzisiaj - nie bredziła, ale spadku też nie pokazała.

Kije dzisiaj  - 6,25 km w około 70 minut, za dnia chodziłam, pod słoneczkiem i niebieskim niebem.

Drinki wczoraj - lajtowo okropnie

Drinki dzisiaj - 2 martini i ani grama więcej, ni huhu...

Chyba wcześniej idę spać.

6 marca 2010 , Komentarze (23)

Zaraziła się od innych wag, bredzą zbiorowo. Albo znowu złapały wirusa, wspólnie i zdalczynnie.

 

Bo wiem, co jem. Bo wiem, ile jem. Bo od 4 dni mam często mdłości, po lekach. Więc do jedzenia się zmuszam.

A ona, kretynka jedna szklana, już drugi dzień pokazuje mi niewielki wzrost. Chyba dolicza te hektolitry herbatek owocowych i smakowych.

Nic to, wysikam!

 

Wczoraj skakanka. Niewiele.

Przedwczoraj skakanka. Sporo.

Dzisiaj kije. 8,5187 km w ponad półtorej godziny. Wiem, ile czasu chodziłam, bo mi się skończyły wybrane piosenki w słuchawkach.

Nie mogę znaleźć mojej tabelki excelowej, co sama przeliczała kilometry i czas na spalone kcale. A nie lubię drugi raz konstruować tego samego. I muszę sobie obniżyć wysokość kijków, bo za bardzo bola mnie stawy w barkach... i nauczyć się znowu robić paseczek z postępami kijkowymi.

A może jeszcze basen się dzisiaj trafi.... byłoby miło.

 

MUSZĘ się mocno ruszać, bo mam czas do tylko 9 kwietnia na zrzucenie reszty balaściku, czeka mnie wystrzałowa impreza.

4 marca 2010 , Komentarze (23)

Po tych pierwszych kijkach nosiły mnie endorfiny po całym domu. Tego pogłaskałam, temu dałam buziaka, tej poprawiłam kołnierzyk. Wyżerkę im zrobiłam mięsną, skomplikowaną i tak smaczną, że pochłonęli na obiad i kolacyjkę porcję, co na dwa dni miała.... Co im będę żałować? Zażądali jeszcze, tego samego albo czegoś podobnego... Moje kochane wołoduchy.

Dnia następnego też miały być kijki. Miały... a był śnieg. Do furii doprowadzający śnieżek. Jakby spadł porządny, jakby mocno nawaliło - to bym poszła szuflować. A tak to ani kijków ani szufli.

Pozostała mi doprowadzająca do szału skakanka. Z dzwoneczkami, (bo hulahop rozpadnięte, jeszcze niezreperowane...). Pozostało mi wściekłe, zawiedzione spojrzenie, rzucane z okna na ośnieżone z lekka okoliczne dachy i trawniki i samochody...


Ach, jestem trzeci dzień na przymusowym prawie odwyku. Biorę takie leki, że wieczorem wolno mi jeno jeden brizerek. Albo jeden drink. Słaby.


Dieta zachowana. Jem objętościowo bardzo mało, łaknienie po tych lekach spadło.

Waga nie rośnie. A nawet chwieje się lekko w kierunku spadkowym.(psyt, nic takiego nie napisałam, oby nie zapeszyć, oby nie zapeszyć...)

2 marca 2010 , Komentarze (35)

Nie ma tak lekko !

.... jakby się chciało



Silna, zwarta i gotowa do poświęceń i pełna determinacji rozpoczynałam poniedziałek.

Lecz....

Synek z nartowego wyjazdu przywiózł gościniec, a jakże, każde z nas to zawsze robi. Ale on przywiózł... wstyd powiedzieć.... mam teraz wroga śmiertelnego w szufladzie z dodatkami i przyprawami.... leżą tam dwie czekolady mleczne, czeskie Studenckie, z rodzynkami, orzechami i galaretką !!!!!!!  W DODATKU JEDNA JUŻ JEST OTWARTA ...
no i jak ja miałam w tych warunkach?....


(kilka godzin później)

Jeden wróg prawie całkiem pokonany, niewiele go zostało, trochę mi dziecię młodsze pomogło - ale to znaczy, że zeżarłam prawie w całości i prawie sama całą nieziemsko pyszną czekoladę, 750 kcali jak w mordę strzelił!!!! Drugi wróg wywędrował wyyyyyysoko do szafki, do pudełka metalowego, zamykanego na zatrzask i kluczyk, tak wysoko, że muszę na stołek i potem na blat włazić, żeby dosięgnąć. I zaraz sobie sztuczkę mnemoniczną zapodałam do umysłu, żeby zapomnieć, gdzie to włożyłam.

Potem dzień na otrębach i pysznych herbatkach, potem, przed wieczorem, łyżka (jedna) ryżu i sosik paprykowa-śmietanowy, porcja jak dla dwóch chorych wróbelków.

 

A wieczorek synek przytargał drugą część gościńca, bo mu się zapomniała w samochodzie kumpla - sery !!!!

Robiąc sobie bardzo lajtowe drinki w kuchni przebywałam... do lodówki sięgałam... po wędzone sznurki z sera owczego.... niebo w gębie... co mijałam drzwi kuchni, to ręka mi samodzielnie wydłużała i łapała następny... i następny... dwa następne...

 

Chryste, dużo w końcu przez dzień nie zjadłam...

Dużo w końcu kalorii nie zassałam, jakieś niecałe 1700...

 

Ale nocą miałam poczucie klęski, najedzenia, przeżarcia, bólu całej mojej istoty, wstydu... kłębiące się i syczące jak żmije całe stado negatywnych uczuć do siebie.. brrr...

Dobrze, że ramiona Pana i Władcy były tak blisko !

 

 

A TERAZ, wtorkowym przedpołudniem:

Kijki wyciągnięte z zimowego leża, odkurzone, zmyte jesienne błoto, już ustawiłam wysokość... jak nie dziś, to jutro !

Hula hop już mi siniaczki ponabijał, teraz właśnie trwa przerwka.

Skakanka z dzwoneczkami leży przygotowana.


ps

naprawdę nie pamiętam, gdzie ten drugi czekoladowy wróg leży... a poza tym ręka by mi uschła


ps 2

godzina 16:16, kilkanaście minut temu pękło mi hulahop, ryż ze środka się rozsypał... za mocno kręciłam?....


ps 3

BYŁAM NA KIJACH  !!! W około godzinę przeszłam 6.25 km. Nogi mnie nie bolą. Bolą mnie przedramiona. ??? Przecież na rękach nie chodziłam?


1 marca 2010 , Komentarze (21)

ten lisek to zupełnie, jak ja

tak się cieszyłam spadkiem wagi

tak zaciskałam mentalne kciuki, żeby to był początek procesu…

ehhhh … kobieto, puchu marny

 

- dwa dni normalnego(!?) domowego jedzenia

- dwa dni pysznego obiadku

- dwa dni podjadania krówek, kalorycznie to niewiele, ale hamulce popuszczały

- jeden wieczór popłynięcia z procentami, brr, po czerwonym winie boli mnie głowa

- dwie doby robienia przekąseczek wnuczkowi…. i podgryzania ich

- jeden wieczór w kinie z torbiszczem pełnym tych różnych smakołyków w czekoladzie

 

stanięcie wczoraj na wadze było zaskoczeniem

stanięcie dzisiaj na wadze było nieprzyjemne

 

i nieważne, że to tylko odrobinka ciężej….

Źle mi z tym psychicznie

 

Nic to, wysikam!

Nic to, wypocę! Kijki wyciągnęłam już z pokrowca!

Nic to, dziś i jutro będę jadła z ostrym reżimem!


a jutro znowu będę podskakiwała na wadze

26 lutego 2010 , Komentarze (25)

Nie byłam głodna.

Nie byłam nieszczęśliwa.

Nie byłam samotna.

Nie byłam upita.

Był dobry dzień, bez scysji, bez nieporozumienia.

Same pozytywy:

Córka mnie pochwaliła za pieczonego łososia i chciała jeszcze. Szklana waga mnie pochwaliła. Kot przyszedł do mnie sam z siebie, ułożył łepek w zagięciu łokcia i wpatrywał się mi w twarz i mruczał. Pan i Władca był uczciwy i dobry, ponadto wyprowadził mnie na wieczorny spacer.

 

Więc nie wiem, co mi odbiło!!!! Naprawdę nie rozumiem!!! I nie wiem, dlaczego!?!?!

Nocą wstałam. Poszłam do kuchni. Wrąbałam na cito pół paczki m&msów, co na wnuczka czekały. Zapiłam zimną herbatą. Wróciłam spać.

 

Rano waga leciuteńko pogroziła mi palcem....

Ach, co mi tam waga.... ja NIE ROZUMIEM.

ratunku....

25 lutego 2010 , Komentarze (10)

trzeci dzień z rzędu 57,1
jak się utrzyma do soboty - to zmienię pasek ! a co ?
wczoraj wchłanianie dietetyczne bardzo, owocowo-egzotyczne, jarzynkowe i wysokobiałkowe,
aktywność... hmmmm.... na hulahopa tylko patrzyłam, nawet nie dotknełam, spacer zaliczony, jedynie udały mi (nam) się intensywne ćwiczenia akrobatyczne w parach

drugi dzień z rzędu schodzę do piwnicy i wpatruję się jak sroka w gnat.... na sufitowych hakach narciarskich wisi mój pomarańczowy rower... wpatruję się, wpatruję.... potem - mamrocząc pod nosem inwektywy i słowa budowlane - zamykam piwnicę

24 lutego 2010 , Komentarze (9)

Przez ostatnie dni waga wesolutko oscyluje między 57 a 57,4. I to pomimo wchłonięcia tych nadziewanych czekoladek z nocnej dostawy. Więcej nic a nic.

Aktywność fizyczna chaotyczna, choć więcej jej niż w śnieżne i śniegowe dni. Basen i duża bardzo ilość spacerów.

A poza tym bezczelnie zawłaszczam wieczorami pilota tivi. Jak ja wybieram rzeczy do oglądania, to potem oglądam w miarę stabilnie, nie zapuję po kanałach. I tivi mnie nie denerwuje i nie wzbudza natychmiastowej chęci udania się do kuchni. W poszukiwaniu spokoju, ciszy i przekąsek.

Poza tym synalek wyjechał na tydzień z kumplami gdzieś na śnieg. Córka z chęcią zjada moje dietetyczne potrawy, Pan i Władca też się bez obiekcji załapuje. Gotowanie jest łatwiejsze, gdy nie ma domowego Naczelnego Mięso- i Tłusto- i Wielko-żercy.

Dzisiaj i w najbliższy łikend będę miała na głowie Stasia, ale on też jest łatwy do nakarmienia, zgodnie je to, co akurat dostanie.

 

ps

Właśnie się obmierzyłam. Spadek centymetrowy jest w pasie. Ale to już kilka dni temu powiedziały mi dżinsy. Ponadto schudły mi kostki u stóp, stopy i (w stopniu straszliwym) nadgarstki. Wszystkie kostki widać.

 

21 lutego 2010 , Komentarze (9)

ten, który mnie strącił na dno - pracowicie i z oddaniem z tego dna mnie wydłubuje
wczoraj przed północą poleciał po czekoladki, bo podobno mamrotałam czekoladowo

tabletki odlotowe odstawione, prawie
zostały tylko przeciwbólowe

ps1
pół kilo w dół, ale nikomu tego sposobu szczuplenia nie polecam

ps2
jeszcze tu wrócę, na razie na więcej nie mam energii

16 lutego 2010 , Komentarze (24)

No, daję słowo!. Naprawdę!

 

Bo poniedziałek był do kitu. Nudny, nic-dobry, smutny, no, w ogóle do doopy. Co prawda rano waga pozytywna, ale nie tak, żeby podskoki do góry.

Więc poniedziałkowym wieczorem, żeby innych nie zarażać złością i smutkiem, zaległam w kuchni. Wydłubałam z lodówki zaległego walentynkowego, taka jego mać, szampana. Zaniosłam dwa kieliszki córce i PanuiWładcy, po 1 kieliszku na twarz. Oglądali pierwszych Blues Brothers, wesołki...

Reszta bąbelków dla mnie! dla mnie! Usmażyłam sobie kaszankę. Bez cebuli... oni są nienormalni, ci moi, zbiorowo kochają cebulę. Ja nie. Więc kaszanka była bezcebulowa, za to z pieprzem takim, co w trzewiach jeszcze zionął. Popijałam tę skwierczącą kaszankę wytrawnym szampanem.

PYCHOTA!!!

Same/sami spróbujcie. Być może zestawienie jest nieeleganckie... szampan za dwie stówy i plebejska kaszanka.... hihi, domowa wersja kuchni fusion.

Potem popłynęłam; znaczy promilowoprocentowo też, ale głównie żarełkowo. Wciąż w klimatach kuchni fusion. Super śmierdzący i rozpływający się pleśniowy ser i staropolski chlebek, taki lekko zeschły i kruszący się. Pyszne!

 

Poranna waga wtorkowa miała swoje, zdecydowane negatywne, zdanie o nocnej rozpuście. Pieprzyć wtorkową wagę! To żarełko było takie pyszne... I w końcu, razem z całym poniedziałkowym dniem i napojami % zassałam ciutkę ponad 1800 kcali. Dużo, ale to przecież nie kompuls. Po prostu było smacznie.

 

No, dobra, wtorek dietetyczny. 2 kromki smarowane mgiełką smarowidła, wędlina beztłuszczowa, sałata bez oliwy i pomidor na 1 i 2 śniadanie. Kaszanka i chlebek i pomidor na obiad. Ach, i jeszcze 4 skwarki od ich pierogów ruskich. I napitki. W sumie wtorkowo zassane 1411 kcali.

 

O 23 wyszłam na szuflowanie. W ciągu 35 minut zrobiłam conocny przydział. Bo odwilż.

Jeszcze mnie nosiło. Poszłam i zrobiłam ścieżki nowe przy przychodni. Bo sobie pomyślałam o tych staruszkach płci obojga, co rano biegną, zasapani, o kulach, z zadyszkami... byle być wcześniej w kolejce do rejestracji; w kolejce do otwarcia przychodni. Oni, daję słowo, co niektórzy, przychodzą 2 godziny przed otwarciem podwojów przybytku zdrowia. Więc niech im trasa sprintu od przystanku kabanów do drzwi będzie jutro łatwiejsza.

 

 

Cisza w domu. Synalek śpi z wnuczkiem.

Córka śpi w kotem. Chyba śpią... bo coś czarnego przebiegło chwilę temu po mieszkaniu, tocząc kulkę z papieru toaletowego... pazurami drapało... więc to kot się obudził albo to tylko koci duch grasował.

Pan i Władca śpi sam. Chyba. Nie kontroluję jego snów. Już mi się nie chce.

 

Jeszcze jakiś pasjans. Jeszcze poczytanie kilku vitaliowych pamiętników. Słuchawki na uszach, akurat teraz Enya, w tivi Discovery szemrze.

 

Spójrzcie za okno! Kalendarz mi mówi, ze za 5 tygodni ma być wiosna. Niemożliwe?...

 

PS

Muszę jeszcze kiedyś powtórzyć tego szampana z kaszanką

 

© Fitatu 2005-24. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.