Dziecięciem bardzo nieletnim będąc, miałam czas na wszystko. Nauka - owszem, lekcje odrabiane, a stopnie były ok., ale nie było to najważniejsze. Harcerstwo, wtedy jeszcze zuchy - owszem, ciekawe, ale nie było to najważniejsze.
Ciekawy był świat.
Ciekawe było czytanie o nim.
Za naszymi trzema podwórkami bloków gomółkowskich był cały świat. I CAŁY stał otworem!! Podwórka, wielka stolarnia, skup butelek wśród mirabelek, wiejskie gospodarstwa, szczeniaki w budach, warsztaciki, pola, lotnisko sportowe, system poprzecznych wałów przeciwpowodziowych, lasy, osady. Obrzeża, wtedy, Warszawy. Potem budowa trasy Łazienkowskiej. Spacery, dziecięce podchody, wędrówki grupowe i samotne.
I były książki. W trzeciej klasie podstawówki odkryłam dla siebie świat słowa drukowanego. W czwartej klasie biblioteka szkolna okazała się być niewystarczająca. Pamiętam pierwszą grzmiącą awanturę, jaką zrobiłam dorosłej osobie. Pani bibliotekarka z Krypskiej nie uwierzyła, że przeczytałam Pana Samochodzika i Templariuszy w jeden dzień i nie chciała mi wypożyczyć następnej książki. Po awanturze i po przywleczeniu na siłę ojca, by zaświadczył, uzyskałam dostęp do dorosłej części wypożyczalni. Miałam dziesięć lat. Ta bibliotekarka, pani Dybowska, stała się moją powiernicą i przyjaciółką i mentorką na następne 15 lat.
A w piątej klasie podstawówki, wtedy ośmioklasowej, dostałam dyplom za największą przeczytaną ilość książek wśród uczniów z całej szkoły.
Ale w klasie trzeciej ... chyba trzeciej ... na początku... to był czas, gdy zaczęłam czytać sama...
Książki dla dzieci, te do samodzielnego czytania, miały większy druk. To była TA PIERWSZA KSIĄŻKA. Otworzyłam, przeczytałam kilka pierwszych zdań ... i weszłam całkiem w tamten obcy i dziwny świat pod palącym słońcem. Autora nie wspomnę, teraz wiem, że tłumaczenie z greckiego. Polska adaptacja greckiej legendy. Petros pelikan. Do bólu współczesna bajka. Grecja, lata pięćdziesiąte czy sześćdziesiąte. Wyspa z biedakami. Odkrywają złoża różowego marmuru. Ale dalej bieda. Sztorm. Chłopiec lubiący rzeźbić ratuje różowego pelikana. Przygody. Ucieczki. Kozy o jedwabistej sierści jako okup. Odwaga. Morze. Rzeźbienie. Przyjaźń chłopca i pelikana. W tle ateńska turystka, Athina. Z córką, której imię znaczyło sowa. Atena z sową. Och, mogłam przecież w wieku lat dziewięciu nie wiedzieć, że sowa przynależy do Pallas Ateny (bo zauroczenie mitami greckimi przyszło dopiero kilka lat później). Przyjaźń chłopca i Sowy. Tragiczne zdarzenia. Dojrzewanie. Smutek. Pelikan, który swą sławą odmienił życie całej wyspy. Popularność turystyczna wyspy. Pelikan i pelikanówna odlatują, a dojrzały chłopak ma łzy palące pod powiekami.
Czytałam te książkę, heh, książeczkę, wiele razy. Zapadła gdzieś w pamięć, ale tą nieświadomą. A książka powędrowała któregoś roku w którymś kolejnym pudle do piwnicy. To taka książka, której się już nie czyta, ale którą jakoś głupio wyrzucić.
I tylko zdanie zapamiętałam. Cytat prawie. Że te odblaski, te migotki na powierzchni greckiego morza - to patrzące przyjaźnie na ludzi oczy roześmianych greckich bogów.
Jest rok 2006.
Jestem rozedrganym kawałkiem osoby. Nie całością. Depresja. Prochy, alkohol. Chudnięcie chorobliwe i wielodniowe odloty. Próba samobójstwa. Jedna, druga. Powolne i bolesne wracanie do rzeczywistości.
Latem, niespodziewanie, rejs jachtem po Cykladach. Decyzja o wyjeździe zapadła w ciągu 12 godzin.
Wypadek samochodowy w drodze do Grecji, nasze czerwone vovlo fruwało i dachowało, prędkość na początku skoku mieliśmy ponad 148. Volvo pozazdrościło samolotom nad głowami, co przelatywały nad nami na pasie podejście do Balic. Wyszliśmy z tego nie tyle cało, co nawet o własnych siłach.
w tym miejscu volvo zaczęło fruwać
a tak volvo leżało... te nogi to nie nogi rannego!!! ... to Pan i Władca wydłubuje bagaże, bo bagażnik sie zablokował
Rejs cudowny.
W ateńskiej marinie Kalamaki z całych sił przytulałam się do mojej pierwszej osobistej palmy.
W Atenach na pierwszej plaży, na Edem, moczyłam chciwie nogi w morzu na plaży kamienistej. I ustami próbowałam smaku słonego ciepłego morza. Popołudnie. Odblaski na wodzie. I wróciły do mnie echem pamięci "oczy roześmianych bogów".
Owszem, jeszcze co kilka dni prochy i/lub odlot, ale coraz krócej i coraz łagodniej. Bo świat wokół taki ciekawy i piękny, że żal czasu i energii na odloty do wewnątrz. Żeglowałam. Sterowałam. Ja?! Ja, która na Mazurach potrafiłam łodzią przypieprzyć w brzeg kanału!
Słońce cierpliwie ciepłymi promykowymi paluszkami rozplątywało bolesne węzły w moim sercu i w umyśle.
A delfiny śpiewały mojej duszy, że skoro jeszcze istnieję i daję radę egzystować - to żeby zapomnieć o ranach i być dalej i wciąż i wciąż.
Przewodnik Pascala. Przed prawie każdym cumowaniem czytam. Co jest na tej wyspie, albo jaka jest, albo gdzie pójść, takie tam, zwykłe info przewodnikowe.
Wyspa Mykonos. Kotwiczymy dzień cały koło małej wysepki, nurkowanie, pływanie na przeciwfali. Cudne muszle i cudny widok na miasto nad odległą zatoką.
Zmęczenie. Popołudniem czytam przewodnik. Wyspa wielka, z własnym lotniskiem. Czytam o tym, że mekka dla homosiów. Że Mała Wenecja. Że stare wiatraki, których siła kiedyś wyciągała rybackie łodzie na wysoki brzeg. Że uliczki kręte i wąziutkie jako pozostałość po napadach pirackich, w takich było łatwiej się bronić. Że współczesny amfiteatr, ale skonstruowany wedle prawideł starożytnych. Że pelikan... CO ??????
PELIKAN ??????????
Pelikan Petros ??????
Niemożliwe!!!!!!! To przecież była tylko bajka z dzieciństwa!!!! Niemożliwe!!!!
W przewodniku napisano 4 zdania, streszczające bajkę. I mapkę, gdzie jest ten pelikan. Pomnik? Pomnik tam stoi ?!
Prawie 4 km od New Portu do Old Portu i Old Town przebyłam prawie biegiem. Mały rynek, agora, kościółek z zamurowanym wejściem do piwnicy. To wszystko było w książce!!! W tej bajce, czytanej prawie 40 lat temu. Pelikany tyle nie żyją, nie wierzę!!!
niemożliwe, jak rany kota, to NIEMOŻLIWE!!!
A jednak.
Były pelikany dwa. Petros i panienka pelikanowa, jak w książce.
I on mnie poznał !....
Och, wiem, że to niemożliwe.
Że tamto to była bajka. Która zresztą skończyła się odlotem Petrosa.
Że pelikany tyle lat nie żyją.
Że to tylko ptaszyska dla turystów.
Że to tylko wykorzystanie legendy.
Że ptak, który sam z siebie podszedł do mnie i otworzył dziób i wziął mnie za ramię i syczał i patrzył prosto w oczy, że to się tak stało przypadkiem.
Że klęczałam i płakałam. Z niewiary w niemożliwe.
Że przyszedł Grek do karmienia i wołał "Petros, Petros", a ptak nie przybiegał do niego jak normalnie. Został ze mną. Ode mnie wziął rybę.
Że Grek patrzył oczami jak spodki.
Wiem, że to wszystko niemożliwe albo tylko przypadek.
Ale......
Kocham do dzisiaj Mykonos.
Co roku biegam do Petrosa.
Taka chwila jak wtedy nigdy się już nie powtórzyła. Ale ptak nigdy mnie nie atakował, nie machał w złości na mnie skrzydłami. Na innych turystów - owszem. Tylko otwierał dziób i łapał mnie za ramię i się patrzył. Pachniał świeżymi rybami. Te ptasie oczy sięgały mi do środka duszy.
Kocham i to miasto i tę wyspę.
Któregoś roku wypożyczyliśmy czerwone autko i zwiedziliśmy całą, przelotem oczywiście.
Uwielbiam samotnie biegać po krętych uliczkach. Robić zdjęcia schodkom i ludziom w zaułkach.
Lubię stanąć w amfiteatrze, no dobrze, amfiteatrzyku, na scenie i szeptać. I wiedzieć, że ludzie na szczytowych miejscach słyszą ten szept.
Mamy na Mykonos swoja ulubioną drinkodajnię. To knajpa dla transwestytów, Katherina. Barmani się zmieniają, ale każdy potrafi zrobić mój ulubiony wakacyjny drink. Muzyka wciąż taka sama, bo DJem jest właściciel, wielki, gruby i potężny Grek z tłustymi i długimi czarnymi włosami i łysiną na górze. Muzyka z połowy lat 70-tych, Animals, Zeppelin, King Krimson i spadkobiercy. I drag queen, wspaniałe, cudnie wymalowane, z blond plerezami, wycyckowane i na niebotycznych obcasach. Wcięte w pasie i rosłe. Miodzio dla oczu.
to w roku 2008
a to tegoroczne
Nocą warto pochodzić po krętych uliczkach. Zamiera ruch turystyczny. Zostają niesprzątnięte wystawy sklepików. Jak ta na zdjęciu. Całe schody zastawione butkami sklepu butowego.
Mało knajp daje już jedzenie. Tam nocą w knajpie dla miejscowych jadłam najsmaczniejszą mussakę.
Greckie rodziny zbierają się w domach na późnych wspólnych posiłkach. I śpiewają. Ale jak!!! Można pod oknami słuchać w zachwycie godzinami.
W zeszłym roku nie widziałam pelikanów. Zejście do piwnicy było puste dnia pierwszego. A drugiego dnia ciężko chorowałam, pierwszy raz w życiu zatrułam się rybą. Nikomu nie życzę.
W tym roku był Pelikan, ale tylko jeden i w innym miejscu. Tłumnym. Zmęczone zwierze, widać było. Stał na krześle i klekotał i syczał, gdy ktoś za blisko podchodził. Tylko wyciągnęłam ramię. On wyciągnął dziób. I nie syczał na mnie. Spokojnie się dotknęliśmy.
Magia chwili nie mogła się rozwinąć jak wtedy. Zaraz ktoś potracił krzesło.
Stałam tylko z boku i patrzyłam.
Kupiłam sobie w tym roku pyzatego Petrosa. Z gipsu. W kapelutku.
Nie cierpię bibelotów napółkowych. Mam ich 4, słownie cztery. Właściwie - to miałam cztery. Ręcznie dmuchana szklana fiolka na egipskie perfumy. Kobaltowa i cudna MatkaBoska z Lourdes. Kartonowa Lara Kroft z TR III. Muszla-kokilka. Teraz piątym bibelotem jest Petros.