Ostatnio dodane zdjęcia

Grupy

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka

O mnie

Jestem internetowe zwierzę, od bardzo dawna. Pierwsze komputery własnoręcznie sobie składałam, tak zwane klony ajbiema. Czytywałam kiedyś namiętnie fantastykę, teraz jakby mniej. Lubię wyprawy rowerowe, baseny z nie za zimną wodą, żeglowanie po Cykladach, koszenie trawnika.... Ach, i jeszcze - byłam kiedyś, przez 3 lata, Pierwszą Damą polskiego Tomb Raidera. ______________________
_____________
Mam pamiętnik otwarty dla wszystkich. Nie ma potrzeby zapraszania mnie do znajomych. Jeśli ktoś chce mnie czytać i śledzić na bieżąco - to wystarczy dodać do ulubionych pamietników. Bo wśród vitaliowych znajomych chcę mieć tylko prawdziwych ZNAJOMYCH.

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 1816644
Komentarzy: 19150
Założony: 16 marca 2009
Ostatni wpis: 15 lutego 2019

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
jolajola1

kobieta, 62 lat, Warszawa

158 cm, 63.10 kg więcej o mnie

Postanowienie noworoczne: w wiecznej pogoni za stabilnym 55

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Masa ciała

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

5 listopada 2013 , Komentarze (33)

wieczorem, będąc w sklepie, weszłam całkiem świadomie w alejkę słodyczową, i węchem się kierując, sunęłam do Ptasiego . . .
uwielbiam cytrynowe Ptasie
wciąż mam w pamięci ten szczęśliwy i beztroski/bezmyślny* (niepotrzebne skreślić) czas, gdy w Wedlu na Szpitalnej kupowałam 2 półkilowe opakowania - i zanim doszłam spacerkiem do 111, zanim podjechałam do Waszyngtona, zanim przesiadłam się w 158, zanim dojechałam na Grochów, zanim weszłam na moje wtedy 1 piętro - to w domu pierwsze pudełko już było puste . .  a drugie było puste dnia następnego
moje łakomstwo swobodnie mogłoby dzisiaj powtórzyć ten numer, acz może w czasie nieco dłuższym
no nie!! PRZECIEŻ NIE KUPIĘ DUŻEJ PACZKI !!!!

kupiłam najmniejsze pudełeczko, takie dwa Ptasiowe paluszki
waniliowe
szkoda, że nie ma malutkich opakowań z cytrynowym - częściej oddawałabym się rozpuście
hmmmm . . . a może NIE szkoda ?

w domu dałam Panu i Władcy dużego gryza Ptasiowego paluszka, resztę sama pochłonęłam, popijając zimnym mlekiem

a mimo to na wadze wciąż poniżejpaskowo
ba! jest mnie mniej niż wczoraj
60,5
jak tendencja się utrzyma do piątku ?... ach, jakbym chciała przesunąć pasek ku wartościom mniejszym!!

4 listopada 2013 , Komentarze (69)

Jasiek wczoraj zaczął krwawić do sączka w brzuchu. Spadały wyniki krwi, czerwone ciałka lecą na łeb, na szyję. W nocy awaryjna duża operacja. Bo jeden z dużych guzów rozlał się, to on krwawi. Wycięty. Brzuch zaszyty. Jaś teraz leży na pooperacyjnej.
Wyniki badań komórkowych histopatologicznych ze środowej biopsji są złe. Bardzo złe. Wyjątkowo złośliwe bydlę.



vitaliowo - poniżejpaskowo
trzęsę się

edit popołudniowy:
z Jaśkiem bez zmian
siostra i szwagier przeżywają horror

3 listopada 2013 , Komentarze (35)

Awaryjnie, na całe święta kolorowych lampek, dostałam Staśka pod opiekę. Wspólne granie w gry komputerowe. Wspólne wyprawy rowerowe, połączone z gimnastyką we wszystkich mijanych placach zabaw. Fikołki na trzepaku. Wspólne granie w bierki. Odkrycie, że Stasiek nigdy nie grał w pchełki. Intrygujące przekopywanie pudeł ze starymi książkami w piwnicy, to moje książki z dzieciństwa i nastoletniej młodości, a Stasiek ma już w sobie wiele z rasowego pożeracza książek wszelakich. Wierszyki na dobranoc, LegoTechnic na dzieńdobry. Obcinanie nożnych pazurów. Wyprawy na cmentarz.

I wspólne, niepohamowane kwiczenie nad keczupem. Takie do łez płynących z oczu i braku tchu. Parówkę Stasiowi przygotowałam, zawsze z kawałków parówkowych układamy na talerzu obrazki, ludziki, twarze. I mówię "tylko ostrożnie z keczupem, bo masz tylko te jedne spodnie, lepiej nie uświnić, bo jutro rano na cmentarz." Ale wyciskany z tuby Włocławek się zatkał. Odebrałam tubę, pomachałam, wycisnęłam trochę nad zlewem. Oddaję Staśkowi, naciska, nic. Więc zabieram tubę i mowie, że ja mu wycisnę keczup, że na parówkowym obrazku zrobię mu wzorek a la wąsy Dal'ego. Naciskam, nie leci. Potrząsam. Naciskam znowu  . . . .  i połowa keczupu z tuby ląduje Staśkowi na brzuchu i kroczu, na udach, na kolanach !

Popłakaliśmy się ze śmiechu. Gdy córczę i osobisty mężczyzna przybiegli do kuchni, zaalarmowani dziwnymi odgłosami, też wzięli udział w chichotach.

 


A Jasiek w szpitalu. Odżywiany kroplówkowo.

W środę miał w znieczuleniu całkowitym te biopsje na rozpoznanie. Nie mogli mu od razu sączków do jamy brzusznej założyć? Nie? Musieli go w piątek dodatkowo zastrzykami znieczulać do założenia, aż krzyczał z bólu i protestu. Prawie półtora litra płynu z opuchniętego  brzucha spłynęło. To co? Przecież w środę na usg ten płyn widać było, potrzeba było następnego usg, żeby się zdecydowali odbarczać jamę brzuszną?

W noc sobotnio-niedzielną siostra dzwoniła z dumnym komunikatem, że po 5 dniach szpitalnych starań i wysiłków w końcu dzieciak wreszcie zrobił kupę. Że przewód pokarmowy znowu jest drożny. Rany! Ależ dziwnymi rzeczami człowiek potrafi się cieszyć!

Od soboty południa dostaje pierwszą chemię. Nudności. W chwilach świadomości płacze ze złości, że straci wszystkie włosy.



Dwaj najmłodsi członkowie naszej rodziny. Na rodzinnych przyjęciach, na ogrodowych spotkaniach, zawsze bawili się razem, razem ganiali.

 

PS dla Otulonej. Jak nie podawać opiatów, gdy bez nich dzieciak godzinami z bólu wyje ? A medycyna alternatywna? Teraz? Nie wycinać? Nie leczyć? Gdy KAŻDY  dzień pokazuje przyrosty istniejących guzów i dodatkowe rozsiewanie?  Testować na dziecku medycynę alternatywną w stanie zagrożenia życia i PRZED skorzystaniem z medycyny konwencjonalnej?

Poza tym, doczytaj, proszę. Proponowane przez Ciebie metody są stosowane w innych rodzajach nowotworów. Przede wszystkim, u ludzi dojrzałych, poza okresem wzrostu. Po drugie są to nowotwory NIEPODDAJĄCE się leczeniu metodami konwencjonalnymi.


 

PS vitaliowe

Bujam się stabilnie koło 61. Raz jest 60 i pół, drugi raz 61 i jeden, jak dzisiaj.

Ale obwody lecą! Od dwóch dni noszę dżinsy o numer mniejsze. Koszulki już nie opinają mi się na biuście, grożąc wyrwaniem guzików.

Szkoda, że te dwa elementy szczuplenia zawsze są ze sobą związane.

31 października 2013 , Komentarze (113)

wagowo wróciłam prawie (40 deko to przecież pikuś) do stanu z powrotu z rejsu
ale, kuźwa, jakoś to mnie nie cieszy



Wieczorem w niedzielę, gdy (jak opisywałam) 4 pokolenia moich facetów siedziały na malutkim urodzinowym przyjęciu - mój trzynastoletni siostrzeniec znalazł sie w szpitalu. Skarżył sie od kilku, może 3 tygodni na bóle brzucha, niecodziennie przecież. Potem siostra zauważyła, że ma okropnie duży brzuch. Chłopak powiedział, że nie robił kupy prawie 2 tygodnie. Czopek nie pomógł, lewatywa nie pomogła. W sobotę jeszcze byli na działce. W niedzielę rano do lekarza. Natychmiast skierowanie do szpitala...
W poniedziałek rano usg, rentgeny. Popołudniem tomografia i obrazowanie z kontrastem całego brzucha. 2 guzy wielkości pięści w miednicy małej, obrzęki narządów, wielokrotne zmiany metastatyczne, małe zmiany w dolnych płatach płuc. Czyli "rozsiany proces nowotworowy".
We wtorek przewieziony na onkologię do Centrum Zdrowia Dziecka. Dalsze badania, wszczepienie pompy z opiatem. W środę zabiegi w znieczuleniu, pobieranie (laparoskopowe chyba?) wycinków. Teraz trzeba czekać co najmniej 4 dni na zidentyfikowanie i opisanie wyzłośliwionych komórek. Gdy lekarz prowadzący powiedział siostrze, że teraz trzeba czekać z leczeniem do poniedziałku rano i modlić sie, by chłopak dożył - siostra zabrała torebkę i z krzykiem uciekła.
Wróciła potem. Księdza poprosiła. Synowi powiedziała, że przyjdzie ksiądz żeby się razem pomodlić o zdrowie. Chłopak od opiatów istnieje tylko przebłyskami. Nie dał rady odmówić całego pacierza, odpływał. Ksiądz udzielił mu namaszczenia chorych.

Spotkałyśmy się na krótko u naszego Taty wieczorem. Potem siostra wróciła z powrotem do szpitala. Jest tam cały czas.


Całą sobą NIE wierzę, że to dzieje się naprawdę.

29 października 2013 , Komentarze (24)

Kulminacją expiacji Pana i Władcy był miniony łikend. Zaproszeni goście. Opracowany program. W związku z tym mam w domu zrobione niemalże porządki przedświąteczne, takie z myciem okien, praniem zasłon, myciem lamp, vaniszowaniem tapicerek, polerowaniem sedesu. Uffff....
A miało być tylko porejsowe spotkanie przyjaciół...

W piątek wczesnym popołudniem przyjechały dwie Ślązaczki. Ponieważ ja z powodu lewej ostrogi prawie nie chodzę, to zajął się nimi Pan i Władca. Ogrody Wilanowa, Starówka, pierogi na Starówce. A ja w domu pracowicie pozbawiałam ogonków gotowane krewetki. Ostatnia krewetka złośliwie ukąsiła mnie w palec, hihi, to znaczy ogon ostatniej krewetki wbił mi się w opuszkę i nie chciał wyjść i sie łamał. Igłą musiałam wydłubywać. Potem podsmażanie w soli i maggi. Obok pyrkocze sosik, na bazie ziołowego papierka Knorra, ale wzbogacany, tłustsza śmietana zamiast chudej, tłuste mleko zamiast wody, świeżutkie siekane koperek i bazylia, i znowu maggi, zamaszyście. Sosem zalać krewetki i niech się duszą, aż sos będzie miał konsystencję budyniu. Jeszcze tylko nalałam wody do rondla i posoliłam i z szafki wyjęłam pudełko z makaronem, co go Pan i Władca własnoręcznie robił. Pudełko postawiłam koło gara z wodą, czytelnie chyba. Ugotować kluski i podgrzać sos z krewetkami to już sobie sami zrobią.

Bo ja się śpieszę!!!! Przecież dzisiaj Masa Krytyczna!!! A pogoda piękną jest, wiosenną prawie.
Odprawa przed startem.

Z kręgu odprawy telefon mnie wydłubał. Pan i Władca z dziewczynami przyszli pod kolumnę Zygmunta, popatrzeć na moją Masę. Niespodzianka!!! Niespodzianka zupełna!! Zaczynam jechać na adrenalinie i endorfinach. Każę im się natychmiast wynosić, bo potem przecież zostaną zablokowane wyjazdy ze Starówki, Masa ma taką trasę dzisiaj, że akurat zablokowania będę na trasie do nas do domu.
Jedziemy. Z przodu imponujący szpaler pałecjantów, mocarnie wyglądają.

I co? pierwsze skrzyżowanie, jadę blisko s przodu, słyszę jakieś krzyki, awantura na początku trasy??? Ależ nie! To tylko przed pierwszym zablokowanym samochodem stoi Pan i Władca i macha i krzyczy do mnie, a obok dziewczyny, Gosia gwiżdże na palcach. Rany! Dorośli ludzie!!! Haha! Odmachałam.
Młody człowiek z Zabezpieczenia, co akurat trzymał to skrzyżowanie, stał z niesamowicie głupia i niedowierzającą miną.
Jadę, nareszcie mam dużą ilość świecących patyków na szprychach, mój rower to drugi od prawej.

Po roku ponad działania przy Masie czuję się wśród kumpli jak rybka w wodzie, jak pączek w maśle. To cudowne uczucie, być znowu akceptowaną. I podziwianą trochę. I słuchaną. Siłą woli muszę się powstrzymywać przed ciągłym pytlowaniem.


Po Masie krótki wypad z kumplami na małe piwo. Za długo nie mogę dziś, bo co chwila Pan i Władca dzwoni i pogania.
Do domu, w domu oni już po kolacji, dziewczyny kwiczą nad moimi krewetkami, przepisu się domagają. Wieczór i kawałek nocy upłynęły nam na wspólnym oglądaniu rejsowych zdjęć i filmów. I na smakowaniu przeróżnych nalewek. One przywiozły cudowną cytrynówkę. A moja czereśniowa, mimo dodania mocy spirytem, to wciąż za słodka. Trzeba będzie porady nalewkowego specjalisty.

Sobota. Leniwe śniadanie. Oni na miasto, Centrum, Łazienki, Botaniczny. Tak żałuję, że mi ostroga nie pozwala chodzić dla przyjemności. Nic to, zostałam w domu, małym obiadkiem sie zajmę, bo potem czeka nas duża kolacja. Pałki kuraka od wczoraj marynują się w soku z cytryny, soli i 3 garściach świeżego tymianku. Smażenie w wysokim garze w dużej ilości smalcu, aż skórka będzie bardzo ciemno-brazowa. Osuszyć z tłuszczu i do rondla, niech się duszą w wodzie, z plasterkami cytryny i w suszonym tymianku. Aż woda prawie odparuje i na dnie zostanie tylko kilka łyżek gęstego soso-wywaru, tylko do polania mięska. Do tego ryż gotowany w szafranie, żółciutki jak wielkanocne kurczaczki.
Obiadek, do tego wytrawna nalewka. Trochę odpoczynku.

Kolacja w Santorini u Kręglickiej. Troszkę się zmieniło. Kelnerzy chodzą w strojach (niby) ludowych. Ale nie wszyscy. Ober sali, nas obsługujący, był bardziej wyspiarski, a mniej cepeliowy.


Szef kuchni, prawdziwy Grek z Cyklad, na zamówienie, poza karta, robi nam zawsze takie saganaki cheese, jak na wyspach, jak dla turystów. Polubiliśmy właśnie taki ser.


Kapitan przyniósł kuferek nalewek. Każda 100 ml. Od słodkich owocowych, przez ziołowe, po oficerskie, pachnące tabaką i skórą. Jak on to robi!!!?
Za zgodą obera uzupełnialiśmy degustację greckich napojów na stole - zawartością malutkich kieliszeczków z nalewkami różnorodnymi. Osobiście zawładnęłam prawie całą mirabelkową...
Zacna impreza, tańce oczywiście były.
Tańce w kręgu, na przykład.

Tańce za stołem, to ja.

I tańce ludowe, połączone ze zbiorowym biciem gipsowych talerzy i tupaniu po skorupkach.


I, co było zaskoczeniem, okazało się, że Kapitan w niedzielę ma urodziny. Niespodziewanie i nagle wszedł ober z płonącym ciastkiem. Ciastko, typowo greckie, płatki phyllo, owocki, miód, duże, a w nie wbita urodzinowa raca. Potem skrupulatnie podzieliliśmy ciastko na 8 części i jedliśmy ze wspólnego talerza.
A potem było afterparty. Domówka. U mnie w domu. Gitara i piosenki. Szanty i piosenka, która Ewa napisała na naszym rejsie.
I kolejne nalewki. Anielka zaległa jako pierwsza. Mówi, że wszystko słyszała, ale głowa jej sie przykleiła do poduszki. I powieki były nieposłuszne.

Niedziela.
Rankiem .. .  no nie, nie nazwę tego dogorywaniem, ale drugi raz w życiu pobiegłam do sklepu po 2Kc. Śniadanie nie chciało wchodzić do paszczy, blask słoneczny za oknem oczy obraża.
Koło południa dziewczyny do busa i z powrotem na Śląsk, 5 godzin z okładem podróż trwa.
A na kaca i poalkoholową ociężałość - najlepszy jest ruch! Wskoczyliśmy na rowery, mocno pocisnęliśmy. Trasa nieduża, ciut ponad 20 km, ale tempo, jak na nas, kosmiczne. Pot się lał.
Na naszej ulubionej trasie już jesień. W ciągu tygodnia wszystko nabrało beżów i rudości.

To drzewo koło Łachy Łuzyckiej, fotografuję je cały rok. Od czasów, gdy woda skuta lodem była. Zresztą, na moim FiBi wisi ten całoroczny projekt. Co kilka tygodni zdjęcie tego samego miejsca, zawsze robione z tej samej strony.
Wieczorem rodzinne przyjecie u synalka. Urodzinowe. 4 pokolenia facetów, mój tata, mój Mężczyzna, mój synalek, mój wnuk. I spaghetti bolonese. I tort. I czerwone chilijskie wino, wrażenie paprykowe na języku.
Odwoziliśmy Dziadka do domu. Pokazał nam topolę przy Grenadierów, z której wczorajszego wieczora ściąć 5 kilo boczniaka ostrygowatego. Grzybobranie w mieście!

Na zdjęciu tego nie widać, ale w rozproszonym świetle z najbliższej lampy, grzyby pyliły, jakby gęsty dym wypływał z nich i frunął. Prawie bezwietrznie, niespodziewanie ciepło - więc boczniaki naszła nieprzeparta ochota na rozmnażanie. Rozsiewały zarodniki całymi chmurami.

Poniedziałek.
Miał być standartowy. Klienci, komputer, książka, rower. Przedwieczornie pojechałam rowerem, sama. 41 km. Samoloty wieczorne pojechałam pooglądać. Ciepło. Jak wiosna.
Umysł odpoczął.
A potem jakby piorun w szczypiorek. Synowa-in-spe i Stasio muszą do środy opróżnić wynajmowane mieszkanie. Ale plany osób z dostepnymi samochodami uległy zmianie i trzeba to robić teraz natychmiast już. I nic to, że chodzić nie mogę, kiedy MUSZĘ.
Na pierwszy raz pojechała 1 szafa i 20 pudeł. Od drzwi do windy, windą na dół, od windy przez 2 furtki, samochód. W te i nazad. Zawieźć do drugiej babci Stasia, od słupków do furtki, od furtki do windy, windą na górę, od windy do drzwi, zamknać 3 koty, wnieść do środka.
Obracamy. Mama Stasia z kumpelą za bardzo obładowały windę i się zablokowała. Przenosiny do drugiej. Znowu ta sama droga, drzwi, winda, klatka, podwórko, do volva weszło 56 pudeł. I jakieś torbiszcza. Rany! jak to dobrze, że Pan i Władca w wakacje kupił takie troche większe volvo! Ruszamy. Druga babcia stasiowa konferuje z ochroniarzem. Wpuszczono nas na parking podziemny, pod samą windę, cieciu dał wózeczek. Poszłoby szybciej, ale to nie 20 pudeł, tylko 56, a my wszyscy zmęczeni. I cholera, niemłodzi. Tragarzami powinni być młodzi faceci z nadmiarem mieśni i testosteronu, a nie 50-60 latkowie i to porą wieczorową!


Ale z drugiej strony takie "fizyczne" spędzenie 4 wieczornych godzin jest całkiem różne od 3 ostatnich wieczorów. Tak jakby siłownia zamiast libacji. Ale też imprezka, dała nam pozytywnego kopa. Wciąż jesteśmy sprawni, by ciężko nocą pracować, mieć z tego satysfakcję, a potem jeszcze się oddawać ćwiczeniom w parach. Różnorodnym.



ps vitaliowe.
waga:
nie rośnie
nie podskakuje
w końcu zacznie opadać
na pewno!




23 października 2013 , Komentarze (25)

nigdy nie mogłam i nie mogę zrozumieć, czym się różni nalewka wiśniowa od likieru wiśniowego, znaczy niezależnie od owocków, mirabelki, jagody, czereśnie, morele, wszystko jedno -  dlaczego raz jest nazywane likierem a drugi raz nalewką
a ponieważ nalewka bardziej swojsko mi w uszach brzmi - no to ja robię nalewkę
może nie tyle robię, co wykańczam

w czeluściach spiżarki znalazłam 5 litrowy gąsiorek, a w nim nieruszaną od chyba 3 lat nalewkę czereśniową, którą z córczęciem robiłam przed jej wyjazdem do Danii, jeden gąsiorek wiem, że został wypity na pożegnalnej imprezie, ale zbyt mętna zawartość i za duża słodkość spowodowały, że drugi gąsiorek nie miał wzięcia
upchnięty w ciemny kąt czekał, dojrzewał i nabierał mocy

w łikend mamy spotkanie porejsowe, greckie knajpy, stoliczne zwiedzanie, część imprezy u nas w domu
więc zawartość odnalezionego gąsiorka odcedzam, filtruję
na spotkanie będzie jak znalazł
wciąż nalewka prze-słodka, ale moc zostaje na gardle
i ten kolor, jak przejrzałe czarne czereśnie









ps vitaliowe
wagowo - tak se, nie spada
życiowo - zadowolonam
zdrowotnie - chyba mus mi wrócić do ortopedy, lewa ostroga żyć nie daje
sportowo - roweruję, myję okna i prasuję kotary




21 października 2013 , Komentarze (15)

Siedząc przy ruchliwej promenadzie i pijąc na tarasie greckiej knajpki greckie piwo, z jednej strony mając dużą wodę, a z drugiej widok na wielki stadion . . . można sie było na chwilę poddać złudzeniu . . . że to Ateny, że siedzimy przy nadmorskiej Leof.Posidons z widokiem na stadion olimpijski. I że jest znowu greckie lato.

Niestety!
Inne okoliczności dosyć szybko rozwiały złudzenia.Owszem, grecka knajpka i greckie piwo nie były złudzeniem. Ale zamiast rozmigotanego morza - szary nurt wiślany. Temperatura piwa równa temperaturze powietrza. Zamiast olimpijskiego Naleśnika - rodzimy Koszyk Narodowy. Zamiast nadmorskiej promenady - piatkowoprzedwieczorny szczyt komunikacyjny na Wale Miedzeszyńskim. Zimno, na rower bez rękawiczek już nie da rady. Deszcz już nie pada, tylko czasem mżawka pod dach tarasu doleci. I nie ma słońca, jest październikowy mokry wieczór.


Sobotnim popołudniem Pan i Władca wrzucił rowery do paki, bardzo pojemne to autko cross country. Zarządził wyjazd do lasu. Czemu autkiem, a nie na pedałach? Żeby mieć więcej siły na miejscu, a nie tracić na dojazd.
hmmm .. . ? dziwaczna koncepcja
Las rzeczywiście oszałamiający. Zmiennokolorowy. Zależy, jak się chmury ze słońcem ułożą, czy gęste i mroczne aleje, czy świetliste polanki. Niespecjalnie lubię jazdę po drogach gruntowych, ale dla tej pięknej gry jesiennych kolorów jeszcze sie pewnie dam mu na wyjazd samochodowo-rowerowy namówić.




Żałowałam tylko, że nie wzięłam ze sobą porządnego aparatu foto, że pod ręka miałam tylko kurdupelka, którego zawsze wrzucam do plecaka, torebki, ewentualnie kieszeni.


Wagowo . ..  hmmm .. . . jak to po łikendzie. Po doskonałym prawie likendzie!
Nie do końca zadowalająco.
Ale cóż to jest pół kilo w górę wobec przyjemnego bardzo życia, jakie wiodę od dni kilku!! Albowiem osobisty mężczyzna rozpaczliwie próbuje dokonać expiacji i zadośćuczynienia za popełnioną glupotę, jednocześnie udając, że nic się przecież nie stało, on przecież nic nieprawidłowego nie pamięta. A to doskonałe zachowanie, te prezenty, to odsuwanie najmniejszego pyłka sprzed moich stóp - to tak samo z siebie.
Przejdzie mu, ja wiem.
Ale póki co, korzystam z okazji.


61,4 kg

18 października 2013 , Komentarze (8)

14.10 - 60,8
15.10 - 60,8
16.10 - 61,1
17.10 - 61,4
18.10 - 60,8

średnia z ostatnich 10 dni i średnia z ostatniego tygodnia spadła do 61,0 kilo
z satysfakcją zaraz przesunę pasek w lewo

pilnuję paszczy, ale sobie malutkich pychotek nie odmawiam, czy to cukierek kukułka czy to ciasto francuskie z brokułem

to rower!! to rower mi pomaga szczupleć!
40 kilometrów codziennie (oczywiście, wtedy, gdy NIE pada) - to spalenie około tysiąca kalorii za każdym razem, to trzymanie mnie 2 i pół godziny w oddaleniu od kuchni, to rowerowa medytacja, czas na poukładanie sobie mętliku w głowie, to wreszcie rozkosz dla oczu, oświetlone miasto i daleka droga rozwijająca się zachęcająco przed przednim kołem

17 października 2013 , Komentarze (14)

Myślałam, że napiszę sama od siebie.

Jak jechałam na Powązki, z czerwoną różą na kilometrowej łodydze (skąd to? kto miał różę na takiej łodydze?) i w czerwonym szaliczku (skąd to? kto miał szaliczek? ) - to mi się zdania już gotowe układały w głowie, gotowe wyskoczyć po doładowaniu emocjami.
Ale potem, na kościelnych schodach, w oczy mnie walnęło. Klepsydra. Stałam, gapiłam się jak sroka w gnat i nie wierzyłam, że to widzę.

Wszystkie myśli wyparowały. Suchy umysł.
A oczy mokre . . . jak to możliwe, żeby wycierać z oczy mokrość i siąkać rozpaczliwie nosem na pogrzebie obcej, bądź co bądź, nie_rodzinnej, osoby?

I lekkie rozdwojenie jaźni, bo kogo w końcu ja dziś żegnam ? Irenę, o której coś tam słyszałam czy Joannę, bliską memu sercu, bliską mi duszą i stanem umysłu???
Ksiądz jakoś to pogodził, raz i drugi wspomniał Irenę, a potem już cały czas mówił o "naszej siostrze Joannie".



ehhhhhhhhhhhhh . . . nie umiem tego napisać
obce baby z czerwonymi ubraniowymi dodatkami, płaczące publicznie, z czerwonymi nosami, z cieknącym makijażem, obcy faceci z surowymi, ściągniętymi twarzami, zamyślona na smutno córka jednego takiego z TWCH



posłużę się relacją Goposa z Towarzystwa Wszystko Chmielewskie

O trzynastej odbieraliśmy nasz wieniec. Duże koło, a pod nim jeszcze półkole. Wszystko w czerwonych różach. Czerwona szarfa. I tu akcent chmielewski. W napisie jesteśmy towarzystwem Chmielowskim.
Kwiaciarni i obsłudze darowaliśmy życie, niech mają drugie.
Wieniec dostaliśmy z transportem. Myślałem że przejadę się karawanem i wyjdę z niego o własnych siłach. Nic z tego, dostawczak. Zostaliśmy dowiezieni pod cmentarny mur i wieniec zaległ na chodniku w oczekiwaniu na swój czas. Każdy się nas patrzył. Schodziliśmy się. Znani sobie i nieznani.
Kwadrans przed początkiem weszliśmy do kościoła, wieniec trafił na swoje miejsce. Była trumna a nie urna.
Ludzi był cały kościół. Byli Robert i Jerzy z rodzinami. Małgosia z Witkiem, lekarz domowy, znajomi z Mierzei. Lesio został wypatrzony. Pewnie jeszcze wiele osób o których słyszeliśmy a ich nie znamy z twarzy.
Ksiądz poleciał wikipedią, ktoś mu kilka zdań dopisał. Wpadki nie było.
Potem spacer do grobu. Pogoda była fantastyczna, ktoś zadbał. Całe szczęście nikt nie przemawiał. Na koniec Jerzy podziękował ludziom za przyjście.




            *             *              *       

Kto czytał ostatnią część autobiografii "Okropności", ten wie, że to Alicja była pierwsza. Że wcale nie umarła, tylko pojechała do sanatorium w Szwajcarii. I że jest z nią utrudniony kontakt. Niemożliwy.
Wśród układanych na grobie wieńców, blisko stałam, zobaczyłam wieniec ze złotymi wstążkami, na końcu prawej wstążki doczytałam "... Szwajcarii"
Więc inni też mają nadzieję, że Gurua tylko pojechała do sanatorium ???
Że to, co widziały moje oczy, to tylko sztafaż ?
Bo widoki miałam raczej okropne.
taki

i taki


O nie! To ja już wolę to niedostępne szwajcarskie sanatorium!

            *             *              *     
Nie wszyscy wielbiciele Guruy przyjechali. Ale o 14 wszyscy byli na posterunku. Ktoś siedział na Schodach Hiszpańskich z lampką czerwonego wina. W Krakowie ktoś zapalił 2 czerwone świece. Duńskie. Niedymiące.



ps.
Jak każdy, kto udaje się do Szwajcarii - doczekała się Gurua już swojego Alfabetu .
Link jest w wyrazie "Alfabetu" w poprzednim zdaniu ;-)

peesu vitaliowego nie będzie
tyle tylko, że jest ok

14 października 2013 , Komentarze (12)

środa wieczór - córczę przyjechało, nocnym rozmowom nie było końca

czwartek dzień - rower, a jakże!

czwartek popołudnie - z Dani przyleciał córczęcy facet
coś poważnie to wygląda . . . hm.....

czwarte wieczór - z poznańskich PolEko wrócił Pan i Władca
zmęczony, ale tryskający zadowoleniem
stoisko zrobiło furorę
i spożywczych fantów nawiózł, czipsy, ciasteczka, batoniki, orzeszki, krówki, chrupki
aż piszczałam ze spożywczej chciwości - bo jak nie kupuję, to nie ma i nie potrzebuję, ale jak same mi do domu przyszły ?... mniam! będzie rozpusta!!!
na szczęście mam mądre córczę - "Mamo, oddajmy to mojemu bratu, a on da tym dwu kobietom z którymi mieszka, one zjedzą. Niech one będą grube, a nie my."
oddałam, prawie wszystko, znaczy ona myśli, że prawie wszystko, że tylko batoniki dla Staśka zostały
(ale kilkanaście krówek sobie zostawiłam)

piątek - zajęty robotą cały, nie miałam czasu się podrapać

piątek popołudnie - córczęcy facet dostał od Pana i Władcy kluczyki od jednego z volv, pojechali odebrać Staśka ze szkoły
(zastanawiam się, czy córczę doceniło gest ojca . . . to pierwszy "obcy" facet, który dostąpił tego "zaszczytu")

piątek wieczór - rower w grupie, a dokładniej rzecz ujmując comiesięczna akcyjka Godzina Dla Roweru; jeździmy po ścisłym Centrum w grupach niezorganizowanych, jeżdżąc absolutnie prawidłowo i super zgodnie z przepisami, ale ulicami głównymi, trzeba kierowców oswajać z tym, że rower ma wszelkie prawo poruszać się po jezdni
zdjatko końcowe, ci - co wytrwali na wietrznym zimnie do końca


piątek późny wieczór - synalek leci do Brytanni, w Londynie balety z kumplem, w Bristolu oddanie projektu knajpy i rozpoczęcie nadzoru wykonawczego, dziecko trzeba było pożegnać i na drogę wyprawić

sobota przedpołudnie - Pan i Władca magicznie zamieniony w Gotującą Matkę Polkę
bosz! te zapachy!! kurczę w figach, rodzynkach, pomarańczach . . . . prawdziwki z cebulą blanszowaną w prawdziwej śmietanie . ..  puszyste ziemniaczane puree.. .
Stasiek dwa razy prosił o dokładkę !
a ja..... ehhhhhhhhhhhh

sobota popołudnie - ze Staśkiem jechaliśmy na rowerowe ognisko, kumple z zabezpieczenia Masy Krytycznej organizowali, bardzo ciekawi byli Staśka, ciekawi, że kobita z nimi jeżdżąca ma wnuka, nikt inny z zabezpieczenia Masy nie ma wnuka!
na zjeździe z kurduplowatego wału Stasiek zepsuł sobie rower, tak nieszczęśliwie zerwał łańcuch, że osłona poszła w diabły i się wszystko zaklinowało . . musiałam pomocy samochodowej z domu wołać . . wieczorem chłopaki z Masy, zawiedzeni, mi wyrzuty czynili na forum i na FiBi

niedziela południe - fajnie się bawić klockami . . przy okazji kompletujemy ze Staśkiem Lego (wielkie) Tomka-lokomotywę, to stare klocki, Stasiek się już nimi nie bawi, a ja mam "pod opieką" dom samotnej matki, gdzie trafiają kobiety, które z domu musiały uciekać z małymi dziećmi, przed rodzicami, przed mężami, oddam tam

niedziela późne popołudnie - Pan i Władca przeszedł samego siebie!!!!
na tyle zaakceptował obecnego wybranka córczęcia, że dał mu/im kluczyki od srebrnego volva oraz volvo z pełnym bakiem, niech se jadą do Torunia samochodem a nie busem . . dał własny samochód obcemu człowiekowi na 4 dni!!!! i przez wszystkie dni, gdy Robert był u nas - ani razu nie rzucił kąśliwości
nosz!, nie poznaję własnego mężczyzny!!!

poniedziałek rano - klienci
jak to jest, że gdy potrzebuję trochę czasu dla siebie - to pełno ich jak mrówków
a gdy jak kania dżdżu ich pragnę - to posucha!

poniedziałek - godzina 14
pogrzeb
Wszystko Czerwone
czerwone szaliczki mieli wszyscy obecni miłośnicy Gurui
największy był czerwony wieniec z czerwonymi szarfami, od TWCh
(nie jestem w stanie teraz o tym pisać . . . to nie było przyjemne . . to było gorzej niż smutne i łzawe, może jutro)

poniedziałek popołudnie i wieczór
w ramach odstresowania popogrzebwego ruszyłam do pobliskiej Arkadii na szoping
kupiłam co chciałam
ciuszki, kosmetyki, książkę
i NIE zjadłam makdonaldowych frytek !
ale, na pogrzeb Gurui, jakżeby inaczej, poszłam w szpilach
chyba zrobiłam sobie nożną krzywdę
boli od ostrogi aż do biodra


*******************************************************

i ALE !! - mimo gotowania pyszności przez domową Gotująca Matkę Polkę i mimo podjadania krówek (już normalnych nie ma, zostały tylko 4 gorsze, gorzkoczekoladowe) to widok na wadze każdego ranka powoduje uśmiechnięte ACH!
3 kolejne dni poniżej 61
1 dzień z waga superpaskową
dzisiaj też poniżej 61

mimo łez popogrzebowych dostrzegam, że świat bywa dobry


ps dziwaczny, bo z zaskoczenia
jedna vitalijka z Bydzi, druga vitalijka z Brytanii
jedna po trzydziestce, druga po czterdziestce
nie są znajomymi ze sobą, ja mam je obie
wzrost, waga, warunki zdrowotne zupełnie inne
stosunek do sportu - absolutnie różny
status życiowy diametralnie inny
ale dziś - rozmawiając z jedną, to, gdybym nie popatrzyła na wyświetlacz - nie wiedziałbym, z którą mówię
takie same rasowe wariatki, najcudowniejsze!, mówiące tak samo, z identycznym akcentem, sposobem urywania zdań, ten sam, nie do podrobienia głos
i natychmiastowe porozumienie duchowe, jakoś tak biegnące po drutach, komórkach i stacjach bazowych
wdzięczna jestem losowi, że mi takie wariatki w życiu zsyła
są lepszą przyprawą istnienia niż bywają faceci

© Fitatu 2005-24. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.