czyli podsumowanie poświąteczne i przednoworoczne
będzie dużo i długo, bo pisałam dla siebie, sobie w głowie chciałam uporządkować
Święta udane. Wigilia kameralnie rodzinna. Zdążyliśmy ze wszystkim - co mnie wciąż zdumiewa.... i jeszcze był czas na lenistwo wannowe. Obżarstwo umiarkowane, nic sobie nie odmawiałam. Ale i tak nie zmieściłabym w sobie takich ilości, jak kiedyś, jak nawet jeszcze przed rokiem. Niespecjalnie tłusto, masło było tylko do smażenia karpia i duuuża jego ilość w maku z bakaliami. Mało cukru, gdzie się dało - zastępowałam miodem.
Wigilia więc obżarta, ale z umiarem.
Pierwszy dzień świat to rano śniadanie rodzinne. Ale jakoś się złożyło, że nic tłustego (prócz wędlin) nie było, no bo ani ogórki konserwowe ani grzybki marynowane ani nawet ogonki raków tłuste nie są. A sałatki nie było, została pożarta wcześniej. Niestety, ciasta....
Wieczorem spotkanie w dużym gronie przyjaciół. Się nie upiłam, bo był barman wynajęty i takie dziwne drinki robił, że żal byłoby nie spróbować. A wszystkie leciutkie.
Drugiego dnia świąt podwieczorek z moimi rodzicami. Też lekki, w sumie podobny do śniadania z pierwszego dnia świąt, tylko dodatkowo kapusty dwie, z grzybami i z grochem, obie postne, bez grama tłuszczu. Niestety, ciasta.... Już nawet stawiałam je na drugim końcu stołu, ale wołały mnie wciąż i wołały...
Prezenty...
Córka z radości piszczała, synalek niechętnie przyznał, że trafiliśmy, wnuczek nie wiedział, w co oczy i ręce najpierw wkładać. Pan i Władca zadowolony, dostał to, czego mu do zestawu dżipiesowego brakowało.
A ja ...... ja się popłakałam z radości. Dostałam po ponad dwudziestu pięciu latach.... Dostałam teraz, bo kiedyś się spieszyliśmy i nie było to ważne... Dostałam na klęczkach...
DOSTAŁAM PIERŚCIONEK ZARĘCZYNOWY Z BIAŁEGO ZŁOTA Z BRYLANTEM.
Z liścikiem wyjaśniającym, czułym...
Dietetycznie - nic nie będę mówić, u każdej z nas było chyba podobnie, wszystkie diety poszły się, uczciwszy uszy, pieprzyć.
Wagowo... Przed świętami skoki były w zakresie od 55,8 do 57,1. Teraz są od 56,6 do 57,7. Czyli wzrost o około kilogram. Chyba nie jest źle. Obawiałam się gorszego wyniku.
Podsumowanie prawie rocznego odchudzania
W latach 2005-2007 schudłam z ponad 77 do 50. Sama z się, stres... nikomu nie życzę. Potem rok się trzymałam w zakresie 51, 52. Byłam za chuda, mostek aż mi wystawał. A potem się mi okropnie zepsuł brzuszek i jadłam. Z musu, co godzinę, bo inaczej bolało. Na efekty nie trzeba było czekać. W styczniu 2009 ważyłam ponad 63 kg z tendencją zwyżkową. Zaleczyłam się.
Od lutego tego roku zaczęłam ostro trenować, dziennie potrafiłam spalić ponad 2 tysiące kalorii, z reguły lekko ponad tysiąc. Od marca odchudzanie, liczenie kalorii vitaliuszem, dieta MŻ. Do końca czerwca spadło mi do 57,4, plus/minus pół kilo.
Potem uciekłam z domu, potem wróciłam, potem nie trenowałam, potem był wyjazd na wyspy.... w efekcie waga podskoczyła do 59.
Najpierw wróciłam do treningów, w połowie sierpnia. Nie takich intensywnych jak wiosną, bo mi zabrakło forsy na kartę open do wszystkich okolicznych przybytków sportu. Tylko rower. Ale od początku września jeździłam prawie codziennie lub codziennie, minimum 28 km. W jesiennej akcji czarownic na rowerach ja pierwsza ukręciłam limit. Waga zaczęła powolutku spadać. Gdy skończyła się rowerowa pogoda, przesiadłam się na kijki. Waga bardzo ślamazarnie w dół, chwilami podskakiwała w górę.
Właściwie od zgubienia letniego dodatku - wciąż toczę walkę z własnym organizmem. On jest uparty i chce ważyć 56, może nawet 57 kilo. Ja siebie widzę w wadze 53 do 55. I tak się bawimy w to przeciąganie liny, raz zwycięża ciało, a raz duch. Choć powoli.... powolutku... może jednak to ja?...
Postawiłam sobie w maju cel świąteczny, żeby schudnąć do 55 kilo. Się nie udało. Szkoda, ale to przecież nie tragedia. Najniższa osiągnięta waga to 55,6, kilka razy tak było, po dwa, trzy dni.
Mogłabym zasadniczo przestać już chudnąc, ale brzuch mnie uwiera. Bo całe ciało jest zasadniczo ok. Sport spowodował, że mam przyzwoicie rozwinięte i sprężyste mięśnie, wysmuklały mi łydki, jestem zwinna, niestraszne mi upadku i kontuzje. Tylko.... tylko mam brzydko wystający brzuch. Nie mogę założyć stringów, bo gumka przebiega akurat pod zwisem i wygląda to niesmacznie i komicznie. Oczywiście jest tam i nadmiar skóry po byciu bardzo grubą, on się nie wchłonął, niestety. Ale i jest tłuszcz. Jakby nie mógł, cholera, zostać w piersiach, albo szyi...
No nic, juz dzisiaj byłam dietetycznie grzeczna i zaczynam walkę z nim, z tym fałdem brzusznym, co waży ponad kilo.
Nabyłam oliwkę niemowlęcą o zapachu aloesowym, będę robić codzienne masaże. Pan i Władca pomoże. Już kiedyś tak robił, jak chudłam te moje 27 kilo. Lubi to bardzo. Bo na niego, przez intymne skojarzenia, ten zapach działa jak ostrogi na pełnokrwistego i gorącego rumaka. Zaczyna od mocnego masażu, skóra to odczuwa, ja to odczuwam. A potem śliskie ręce zaczynają swój własny spacer.
ale to już inna bajka...