najpierw chudłam
potem zajadałam małżeńskiego stresa lodami krówkowymi i tonami owoców i warzywem różnorakim
potem waga podskoczyła o prawie półtora kilo
potem jednego dnia spaliłam 3004 kcale, ponad 7 km na patykach i ponad 107 km na rowerze
potem waga prawie wróciła do normy
potem dzień na regenerację, tylko ponad 3 km z patykami i tylko 26 i pół bardzo powolutku na rowerze, z przystankami
Dziś co prawda lekko spuchłam, powieki lekko bananowe i pierścionki niechętne palcom... I waga pół kilo w górę. Ale już pokrzywa zaparzona... Zresztą, to może być skutek wczorajszego wieczornego morza piwnego. Oceanu niemalże. Na rowerach spotkałyśmy się z siostrą, pod pierwszymi napotkanymi parasolami gadałyśmy jak najęte przez ponad 3 godziny, gardła wciąż zwilżając. Nagadałyśmy się za ostatnie 5 lat, wreszcie bez gumowych uszu potomstwa, bez mężowych wtrącań, bez grilla do obracania, bez spędu rodzinnego i matczynych obowiązków, bez innych... Tylko Ona i Ja.
Do domu wracałam szalenie praworządnie, bardzo ostrożnie oraz tylko i wyłącznie ścieżkami rowerowymi. Posunęłam się nawet do tego, że na pasach rower przeprowadzałam, a nie przejeżdżałam.
Ku uciesze gawiedzi... scena z (po)życia małżeńskiego.
Wieczór. Pocałunki. Narasta ochota na zaspokojenie tęsknoty kilkudniowej. Wieczorne mycie.
Żona po wielogodzinnym intensywnym wysiłku sportowym.
W trakcie pakowania się do lóżka padają damskie słowa - Tylko się nie gniewaj. Czy ja bym Cię dzisiaj mogła prosić o trochę litości ? Proszę!
Gotowość do natychmiastowego męskiego focha - Znaczy mamy iść spać? I wyrzut - No wiesz?!
- Nie! No coś TY ! Mi chodziło o to, że raczej nie jestem zdolna do robienia dzisiaj przysiadów.. Moje bolące uda porowerowe...
- No tak, temu się nie dziwię
A potem śmiech. Obojga.