Ostatnio dodane zdjęcia

Grupy

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka

O mnie

Jestem internetowe zwierzę, od bardzo dawna. Pierwsze komputery własnoręcznie sobie składałam, tak zwane klony ajbiema. Czytywałam kiedyś namiętnie fantastykę, teraz jakby mniej. Lubię wyprawy rowerowe, baseny z nie za zimną wodą, żeglowanie po Cykladach, koszenie trawnika.... Ach, i jeszcze - byłam kiedyś, przez 3 lata, Pierwszą Damą polskiego Tomb Raidera. ______________________
_____________
Mam pamiętnik otwarty dla wszystkich. Nie ma potrzeby zapraszania mnie do znajomych. Jeśli ktoś chce mnie czytać i śledzić na bieżąco - to wystarczy dodać do ulubionych pamietników. Bo wśród vitaliowych znajomych chcę mieć tylko prawdziwych ZNAJOMYCH.

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 1817430
Komentarzy: 19150
Założony: 16 marca 2009
Ostatni wpis: 15 lutego 2019

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
jolajola1

kobieta, 62 lat, Warszawa

158 cm, 63.10 kg więcej o mnie

Postanowienie noworoczne: w wiecznej pogoni za stabilnym 55

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Masa ciała

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

12 czerwca 2010 , Komentarze (15)

od upału

kocham upał !!! napędza mnie energią, mogę góry...no nie, bez przesady - mogę pagórki przenosić

 

nikt nigdy nie ośmielił się twierdzić, że jestem całkiem normalna, ale czasami zadziwiam samą siebie

wyszłam z domu jedną minutę po południu, wściekły upał, powyżej 30 stopni i żarówa na niebie, na patyki poszłam, 9,9 km przeszłam, z przerwami we wnętrzach urzędowych mniej lub bardziej klimatyzowanych; średnia prędkość 5,5 km/h... nie dało rady iść szybciej, jednak za gorąco??.

a spojrzenia, jakie rzucali mi ludzie skryci w iluzorycznym cieniu przestanków autobusowych - BEZCENNE !!!

 

popołudniem znowu na komputerowy ratunek, nie będę przecież godziny autobusem w jedna stronę jechała i jeszcze buliła za jazdę w śmierdzącym tłoku;

wolę rower

trochę się pogubiłam w drodze powrotnej, pojechałam bardziej naokoło niż chciałam

45,64 km

 

za kije - 560 kcali

za rower - 1079 kcali

razem spalone - 1639.... łał!

 

zassane pokarmowo - 1658 kcal  (tak dużo, bo mnie córka namówiła do spróbowania piwa pod obiadowego łososia, takie fajne to piwo, niepasteryzowana Łomża, w butelkach-byczkach, jak z głębokiego PRLu.... dobre było, kilka razy próbowałyśmy)

BILANS piątkowy kaloryczny - na plusie19 kcali

 

hehe

a żyć trzeba

więc zdychajcie, moje komórki fatowe, wy żyć nie macie z czego !!!

 

 

cos mi sie porobiło z formatowaniem, nie tak to miało wyglądac, ale jest późno i nie chce mi sie poprawiać

10 czerwca 2010 , Komentarze (24)

 

Miało być zupełnie inaczej. Miały być patyki do pobliskiego centrum handlowego do optyka po promocyjne okulary. Miały być negocjacje handlowe telefoniczne. Miał być niedaleki rower. Miało być farbowanie włosów.

 

Dobrymi chęciami to piekło... a na pewno droga do piekła brukowana.

Ja nie funkcjonuję rano. Znaczy mam nieprzytomnego snuja i mam otwarte oczy, ale z godzinę co najmniej po wstaniu dopiero zaczynam zauważać, że ktoś coś do mnie mówi. Albo że nie mówi.

A klient zadzwonił o 7:15 i domagał się zasadniczych decyzji i działań. Kurwa ! Następne 2 godziny, to zmagania niczym Kopernik. Ten, co to ruszył z posad bryłę świata.

Optyk i patyki poszły się pieprzyć.

Tak mu zależało, tak poganiał... a potem od 10:30 do 12 z kawałkiem ja czekałam. Ehhhh. Trudno, bywa. Resztę załatwię wieczorem.

 

Przebrałam się na rower. Napełniłam bidon. Telefon.

Asystentka mojego męża. Mądra baba jak pieron, doświadczona, handlowiec, pijarowiec, omnibus, zresztą nasza koleżanka ze studiów. Jak ma ustawiony komp i oprogramowanie, to zrobi prawie wszystko. A nawet odkryje ukryte procedury programów. Ale gdy instaluje bądź ustawia coś sama, to ..... I wcale nie jest blondynką! Ale potrafi spieprzyć wszystko, co jest możliwe do spieprzenia. A wczoraj zakładała sobie nowe konto mailowe na Thunderbirddzie. Psując przy tym wszystko, co dało się zepsuć. Konta naszej firmy także.

I mnie na ratunek woła. Przez telefon nie dałam rady. Więc tym obiecanym sobie rowerem jadę. Znowu Agrykolą pod górkę, dyszałam na szczycie jak parowóz, okropne. Przy okazji sprawdziłam. Najkrótsza rowerowa trasa z Saskiej Kępy do Ursusa, tego przed przed torami, to 17,6 km. Słońce mnie przez ten cały dystans dotykało. Mniam!

Potem prawie 4 godziny przy kompie. Ma kobieta talent do psucia! Jestem pełna podziwu.

 

Wracałam ciut naokoło, bo wciąż słońce i upał. A ja kocham upał. Znaczy dla mnie to nie upał, tylko komfort termiczny. Kocham męcząco jeździć w taka pogodę. Jest mi DOBRZE......

Ursus, Jerozolimskie, Łopuszańska, Krakowska, 17 Stycznia, do lotniska, cargo przy Wirażowej, wiadukt Poleczki, Ursynów, zajezdnia metra, skrótem Podgrzybkowym do parku w Powsinie, ścieżka rowerowa przy Powsińskiej, Wilanów (te wody pieprzone gruntowe na ścieżce!!!!, cholera, wlało mi się górą do obu butów, woda powyżej osi kół), Siekierkowska, trasa i most, kawałek zamkniętym Wałem Miedzeszyńskim, ale grupą, straż miejska pomruczała i puściła, do domu.

Muszę zakładać inne gacie na rower, bo znów mam rąbek od majtek odciśnięty na zadku.

Prawie 59 km. 1414 kcali spalone.

 

Po powrocie, po sikaniu, ale przed kąpielą - wskoczyłam na wagę. 56,6. o szit!!!. Piłam przecież w czasie rowerowania, daję słowo!!! Co najmniej litr wydoiłam w czasie jazdy i jeszcze więcej niż 3 szklanki wody przy robocie kompowej.

Stara prawda, jak się nie je, jak się mało je - to się chudnie. Taka prosta zależność. Ja nie jem, prawie nic lub niewiele, od wczoraj. Pana i Władcy nie ma, jedzenie straciło radość i smak. No i ten upał, jakoś gasi apetyt.

 

Ach, komary.

Kpiła zeszłym rokiem ze mnie Haanyzka, że mi komary i inne owadziarki przeszkadzają jeździć. Proponowała nabyć maskę doktora Lestera i dół oblec gazą, zmienianą po każdorazowej jeździe. Doceniłam dzisiaj jej pomysł, gdy wydłubałam dwudziestą meszkę z oka. Gdy wysmarkałam któryś raz swędzącego owada z nosa. Gdy spluwałam lub przełykałam coś, co mi wpadło do paszczy. Pewnie komar.

Do tej pory wieczorne i popołudniowe życie towarzyskie i erotyczne owadów odbywało się co najwyżej na mojej koszulce. Im jaśniejsza, tym bardziej zaludniona. Tfu! Zaowadowana? Ale powódź spowodowała... no..., no, to przeciwieństwo hekatomby.

 

Jeżeli połknęłam, bardziej lub mniej świadomie, 10 komarów, opitych oczywiście, to ile to kalorii???? Mam jakoś doliczać do bilansu dziennego?

 

Acha.

Środowo zassane 1463, a spalone 1306. 150 kcali mniej więcej na przeżycie.

Czwartkowo zassane, bez komarów, 1572. Spalone rowerowo i upalnie 1414. Bilans 158 kcali na plusie.

A żyć trzeba. Więc - zdychać, moje przytulne i mięciutkie komórki fatowe. Zdychać!!! W pierwszym szeregu wy, z brzuszka. Te pod stanikiem mogą zostać!

9 czerwca 2010 , Komentarze (21)

Poranna waga pogroziła ciut paluszkiem. Więc ograniczam ilość pochłanianych musli, grzybków, jabłek, ogóreczków... i innych pyszności. Wchłaniania płynowego nie ograniczam, bo mam fazę. Bywa. Płynne %% są najlepsze na Pana i Władcy nieobecność.. albo jego chwilowe fochy.... Otulają mnie lekkim znieczuleniem. I dobrze.

 

Po prawie lub aż trzech godzinach snu świtem (zgroza!!) Stasia do przedszkola. Kiedy mój synalek z tej Malty wróci, bo ja już nie mogę wciąż za niego?!.. W autobusie, w korku przy zamkniętym powodziowo Wale Miedzeszyńskim, oboje przysnęliśmy. No, ale cóż innego można robić w zakorkowanym autobusie?

Potem, już prawie bezwstydnie... Patykowa babcia jola przez centrum szła. Hihi, i zawsze, jak jestem zła na mojego faceta, to idę koło uniwerku, Krakowskim Przedmieściem. Może?... Nie chodzi o studenciaków. Tylko o takiego jednego, obecnie doktora i wykładowcę na WDiNP. Co prawda ma teraz brodę, fuj! Ale sama myśl o spotkaniu zgrabnej, odchudzonej i sportowej babci z właśnie tym! facetem jest wystarczająca mentalna zemstą. .. Nieważne.

 

Przepatykowane 6,95 km. Przy okazji spalone 420 kcali.

Rower też był. Po_burzowy, parny i z przygodą. Dwiema! Na rowerze spaliłam 886 kcali.

Razem spalone, ponad normalne działanie mojego ciała  - 1306 kcali. Bardzo mi się podoba taka cyferka.

 

Na rowerze....

Ach, spotkałam po raz pierwszy sympatycznego i kompetentnego strażnika miejskiego. Nie-młody, nie-stary, nie-urodziwy. Pokazał mi mój (anty-powodziowy) błąd, kompetentnie uzasadnił, opieprzył, nie zacietrzewiał się, przebaczył. I był, kurde, obojętny na moje spocone wdzięki. A nie mówiłam, Babeluszku, że jednak spocenie facetów stopuje?!

Ponieważ jeździłam na początku mokro-burzy, już kropiło i było gorąco jak w saunie - wylazły na bordową kostkę.... wylazły te.. te takie oślizgłe. Ślimaki. Skorupki pod kołami chrupały. A, ponieważ jeszcze nie mam wypasionego błotnika na tylne koło, jeden ślimak bezskorupowy, znaczy jego obślizgła przejechana_mną pozostałość, skoczył mi na kark i na plecaczek. Ohyda!!! Błe.... !... błeeeee.

Musiałam się wycierać.... myślałam, że mi chusteczek zabraknie

 

I ... UWAGA! Jechałam w dół Agrykolą. Od dwóch lat miotam się w tym miejscu między 40 a 41,5. Znaczy taka jest prędkość chwilowa zjazdu. Tym razem spojrzałam bystro, podejrzliwie i wrednie w dół. Po_deszczowo prawie pusto. Gorąco, więc prawie sucho. Wydłubałam słuchawki z uszu, co mi mają muzyczne dźwięki przeszkadzać! Po co rozpraszać!? Na szczycie stoi policja, więc w razie czego wezwą karetkę. Amok mnie złapał i mocno trzymał. To nie ja!!! To ten Amok!... Nie ja!!!!! Raz kozie, znaczy mnie, śmierć!!!

Ruszyłam, od razu szybko. Jeszcze przed wysokością muzeum miałam na prawym biegu 8, a na lewym 3. Rower się rozpędzał, a ja wciąż szaleńczo kręciłam. Zaciśnięte lekko pięści na kierownicy. Serdeczne palce nad manetkami hamulców. Kręcę! I desperackie rzuty oczu na licznik. Kiedy zauważyłam momentem, że 43 zmienia się nagle skokiem na 44 - to się przestraszyłam. Przeraziłam!!!! Bałam się naciskać manetki.  RATUNKU! Wypieprzę się !!!!.... Przy 45 z ust mi się samoistnie wyrwała gromka kurwa!!! Bardzo gromka!! Hamowałam, ale on wciąż jechał. 45,4 kilometrów na godzinę - o chryste!!!!!.... Musiałam hamować!!!

A potem nagle stałam na dole. Rower leżał posłusznie u stóp. Popijałam z bidonu i nie mogłam opanować histerycznego śmiechu!

O nie!!!! Będę omijała Agrykolę do końca rowerowego sezonu szerokim łukiem!!! (bo jeszcze znowu by mi przyszło do głowy pobijać własne rekordy).

 

oto dowód !!!

 

Po tym już widok wezbranych wiślanych wód omywających dół pomnika Syreny nie zrobił na mnie wrażenia. Ot, woda.

 

Nie jem już więcej dzisiaj nic!!! Emocje mnie karmią! Drink, albo dwa  (lub 3) i do wanny. Po tej mokrej jeździe mam piasek we włosach i na karku, na łydkach i w butkach.. Nogi mi się trzęsą.

Pana i Władcy nie ma, więc pilot mój. Zasnę przed tivi... może.....

8 czerwca 2010 , Komentarze (28)

Mam okres żerny. Paszcza jamochłonowi zasysa prawie wszystko. Zupełnie jak wołoduch Chmielewskiej.

 

Pół kilo szparagów z kapką jogurtu. Pół kalafiora z wody. 4 plasterki wędliny na raz i bez niczego. Albo 2 kurczęce pałeczki. Pieczywo mi nie wchodzi, nawet posmarowane, już 2 cienkie kromeczki zatykają. Duży słoik ogórków konserwowych krakusa do dwóch posiłków. Kubas zimnego mleka do zapijania musli na sucho. Pomidory z solą. 3 jabłka. Pół słoiczka marynowanych grzybków do kolacji. Drugie pół do kanapeczki po-rowerowej. Na słodkiego głoda łyżka zupowa miodu żywcem, na raz. Banan z jabłkiem. Jogurt grecki light. Śmierdzące sery, znowu z ogóreczkami albo z grzybkami albo z plasterkami jabłka.

 

OCZYWIŚCIE, to nie na raz. Ale tym się odżywiam przez ostatnie 3 dni. I przestać nie mogę.

OCZYWIŚCIE, wiem, że to rzeczy w większości niskokaloryczne. Ale przeraża mnie objętość.

 

Pomimo tego ilościowego obżerania się - waga ok. Co mnie zresztą o codziennym świcie wprowadza niezmiennie w lekką euforię.

 

Od roweru bolą mnie uda. Bo staram się jeździć szybko, coraz szybciej. Tak bardzo spodobała mi się ta średnia 20,5.... że wciąż próbuję się dogonić.

Acha, podjechałam trzeci raz w życiu pod Agrykolę przy Łazienkach. Znaczy, trzeci raz bez przystanku od dołu do góry, jednym ciągiem. I nawet pod szczytem wyprzedziłam niestarego palanta. Palanta, bo zaczął na mnie dzwonić. Co, bardzo boli duma męska jak starsza pani wyprzedza?

 

coś miałam jeszcze napisać, ale mi wenę wyssało stłuczone i bolące kolanko Stasia... ucałować musiałam, żeby przestało boleć, potem go uczyłam następnego głupiego wierszyka... a potem... nie wiem

6 czerwca 2010 , Komentarze (13)

 

Dopiero teraz, w czerwcu, są ciepłe majowe deszcze. Gwałtowne burze majowe. Ciepła mokrość na ścieżkach rowerowych ulubionych. Najkrótsza moja trasa rowerowa liczy 22,3 km, ten codzienny "obowiązek czarownicowy", co ponadto, to moje - dla urody.

Więc ścieżką 4 kiloski od domu, potem przerwa na podjazdy mostu Siekierkowskiego i znowu tak samo. Tak samo - znaczy wspólny trakt pieszo-rowerowy. Część rowerowa jest ciemniejsza, czerwona, bordowa. Ciemne kolory akumuluja dodatnią temperaturę.

To okropne! Znaczy, ta ciepła wilgoć i te różnice temperatury podłoża. Momentami po prostu rzygać mi się chce!

Zwłaszcza późnym popołudniem.

Zwłaszcza przed-wieczorem

Zwłaszcza po burzy, po deszczu

Zwłaszcza w trakcie opadu.

Jesuuu.... to obrzydliwe.

Na ciemniejszą-cieplejszą część traktu pieszo rowerowego, dokładnie mówiąc, na to czerwone, po którym mkną rowery... wyłażą ślimaki. DUŻO slimaków. BARDZO DUŻO ślimaków.

Skorupkowe.

Małe skorupki i duże skorupki. Gatunki to są różne, a nie wiek oznaczające.

I bez_skorupkowe, te takie długie gołe, błeee

I JA JE PRZEJEŻDŻAM... !!!!

Rozsmarowuję oponkami po czerwonawej kostce brukowej!!! Skorupki miażdżone trzeszczą!!!! A te bez_skorupkowe tryskają!!!! takim glutem ślimakowym tryskają ...

4 dni temu, to był pierwszy wysyp miłości ślimakowej... to musiałam zejść z roweru i stałam na brzegu ścieżki targana suchymi torsjami. NIE DA RADY ICH OMINĄĆ!!! Na ścieżce rowerowej są całe stada!!! Nawet na piechotę nie dałoby rady przejść nie-uślimacznioną nogą. Żaden slalom nie pomoże...

Ślimaki nasze rodzime są z reguły obojnakami. Ale to nie przeszkadza im odczuwać pociągu, miłości, pożądania. W każdym bądź razie reagują jak opanowani miłosnym amokiem ludzie. Znaleźć się na dobrym terenie! Znaleźć partnera/rkę, kogokolwiek! I pieprzyć, pieprzyć - ile wlezie! Nieważne, że jakieś opony rowerowe obok mkną.

No, po prostu samobójcy z miłości.



 


Lat temu znacznych kilka... 5... może 8... a moze nawet 10. Gdy jeszcze jeździłam na synkowym srebrnym rowerze. Męskim, z rama. Och! bolesne wspomnienia, och!...


Gdy jeszcze Wał Miedzeszyński był niskim 80-letnim wałem nad wąską szosą. Gdy na jego koronie biegła... no, nie wypasiona ścieżka rowerowa, tylko koleiny. Takie, jak od wozu. Konnego. Polna droga po prostu. A pośrodku wyklepki, takie od kopyt. Wał, ten wał prawdziwy, przeciwpowodziowy, od mojego domu do swojego końca liczy 11,6 km. Wtedy, rekreacyjnie wykorzystywane było niecałe 4. Resztą jechali rowerowi zapaleńcy. Jak ja. Bo wyboje polnej drogi źle robią na całość pupy na rowerowym siodełku.


i...

gdy jeszcze... nie...


gdy zamieniliśmy bardzo_stary_i_bardzo_wysłużony tivi na nowy duży tivi. I on zaczął odbierać Discovery - Animal Planet. Oglądaliśmy z żarliwością neofitów. Wtedy akurat wiosną leciało kilka seriali o wężach. Mark O`Shea. Ten nieżyjący Australijczyk od krokodyli. I jakieś bardzo popularno-naukowe o rozwoju wążów i żmijów, brrr, o prehistorii, o neurotoksynach, bólu, zapaściach, gangrenach... Ciekawe i straszne.


I, jadąc kiedyś polną drogą na koronie wału przeciwpowodziowego, przejechałam zaskrońca. Albo padalca. Nie wiem, co. Takie duże, ciemne i poruszające sie tym szczególnym wężowym wiciem. bbbbrrr. Ale nie całego!!! Ogon mu tylko tylnym kołem przycięłam. I uciekłam.


Dojechałam do końca trasy. Zawróciłam. Do domu musiałam wrócić. Ale im bardziej zbliżałam się do tego miejsca, gdzie ten ogon... ze strachu oblewałam się zimnym i cuchnącym potem. Przed oczami miałam te wszystkie filmy... te hipotezy, że węże pamiętają. To wypluwanie połkniętych ofiar przez anakondy na znak pogardy. Te toksyny paraliżujące ukąszone ofiary. Te pytony czające się u wodopoju.

Rozpędziłam się na tej wyboistej drodze na wale. Wrzeszczałam. Cała czerwona. Stres! A gdy przejeżdżałam to miejsce "ogonowe" to nogi miałam podniesione ... chyba powyżej uszu...


No tak, to dawno.



Ale z rok temu był cykl o dinozaurach. Nowe techniki filmowe pozwalają wdzięczniej animować nie-żyjące i nie-istniejące gadzie stwory. Jak się opiekują młodymi. Jak polują. Jak zapamiętują. I jakie są cierpliwe, by cel osiągnąć. Jak pamiętają...

Ale ja .........

Ja wczoraj... w upale i wśród tłumów rowerowych... przejechałam ogonek jaszczurce. Takiej maleńkiej. Zielonej.

Nie zdążyła uciec.

Oczywiście..!.... Nagle przed oczami sceny z AnimalPlanet. Te myślące dinozaury. One się mszczą. Potrafią.


Chyba na dni najbliższe nie będę Wałem jeździła.

Tak sobie.

Tak, na wszelki wypadek



Vitaliowo

Wchłanianie ok. Nawet mimo lodów. I pysznych śmierdzących serów do szparagów na parze. I ananasa słodkiego. I pomidorowej na tłuściutkim rosole. P prostu liczę kalorie i wiem, kiedy przestać kłapać paszczą. I kiedy przestać drinki zasysać.

Waga całkiem ok. Pasek 56,4. Łagodne skoki od 56,2 do 56,8. Może być.

Aktywność fizyczna bardzo ok. I rower, w nadmiarze. I kije, w niedomiarze, ale są. Akrobatyki w parach bardzo mi brakuje, ale przyplątało mi się takie okropne, obrzydliwe, piekące, swędzące, bolące zakażenie, że wolę nie ryzykować. Jak się wyleczę, to nie omieszkam nadrobić. Obiecuję solennie. Sobie. I jemu.



Ach, jeszcze

Sprawdzone naukowo.

NIE puchnę od soli. Znaczy od nadużywania. Całe lata kocham sól. Odczuwam jej pragnienie. Mam gospodarkę elektrolitową po ojcu. Mam czasem potrzebę zjedzenia żywcem pól łyżeczki soli. Bez tego mam wrażenie, że umieram.

Zrobiłam experyment. Przez 3 dni nie soliłam. Tyle, co w pokarmach. Wczoraj posoliłam i masełko na kanapce i wędlinę na masełku. I zupkę. I szparagi.

I nic.

Dzisiaj nie spuchłam. Pierścionek zaręczynowy luźno się na palcu kręci. Waga ok.

A, naprawdę, chciałabym znać powód tego nagłego puchnięcia.

4 czerwca 2010 , Komentarze (16)

waga paskowa

aktywność fizyczna powyżej normy, wchłanianie pod kontrolą, 1400-1500 kcali

więc czemu nie chudnę!!!!!

 

zajęta, zakręcona, i jeszcze język prawniczo-morski, angielski i grecki suzament, siedzimy z córką nad umową wynajmu łódki, znaczy głównie ona tłumaczy, a ja jej daję głupie pomysły, gdy utyka... bo co to jest np. canvas?

 

Nanuska - paczka poleciała, koszty za chwilkę, jak się ogarnę, w środku karteczka ode mnie

Haannyz - i co ? przeszła opuchlizna na Ciebie? czy może na kogoś innego tym razem?

PaniBaleronowa - będziesz robiła za celebrytkę 19? bo już zarezerwowałam time

Malin - wracaj, dziewczyno!

reszta - całuski mokre

 

ach, piszę dla Was o śmierci i samobójcach, takie tam funeralne tematy

 

 

edit po-canvasowy dla pomocnych anglistek

tak!, płótno pasuje jak najbardziej

a obowiazkach czarterującego są wymienione warunki pogodowe, w których ów czartrerujący musi szczególnie dbać o stan canvasa, i podane sa czynności, które musi wykonać.... tak jakby rozsądny cżłowiek nie wiedział, ża jak wieje 8, to sie z portu wychodzi na silniku, albo że jak wieje 9, to żagle musza byc mocno zrefowane, ach, prawnicy

2 czerwca 2010 , Komentarze (24)

dieta MŻ utrzymana, wchłanianie pod kontrolą, kcale skrupulatnie liczone

aktywność fizyczna całkiem ok, dwa dni przerwy były, ale już znowu patykuję, a i rower czeka

 

 

niestety, zaczynam się rozsypywać, zdrowotnie

znowu spuchłam, przyczyna nieznana - palce jak baleroniki, śmiechowe zmarszczki zniknięte, a dżinsy stare 30/30 lekko z doopki mi spadają - tak jak spadały

więc półtora kilo do góry, a obwody chyba w dół, bez sensu i bez zależności

coraz większe i częstsze bóle stawów, na tyle dokuczliwe, że "poszła baba do lekarza"... (wciąż w to nie moge uwierzyć, rozumiem, pójśc z chorobą, z grypą, albo na badania kontrolne, ale żeby iśc z bólu... ja???)

jeszcze takie tam ... dolegliwości kobiece... za 2 tygodnie następne badanie, usg wewnętrzne, fuj

 

NIE CHCĘ sie rozsypywać !!!

kretyńskie uczucie, gdy sprawne i posłuszne ciało przestaje się słuchać...

 

z rzeczy pozytywnych

a.  nabyłam sobie na własność PaniąBaleronową, przeczytałam o Rozmarynie i Tymianku i melonach Baleronowych startujących w przód.....  i się pokwiczałam z radości

b. w ramach dnia dziecka składałam ze Stasiem transformersa... niech go szlag! oraz zachalapalismy cały balkon wielobańkami mydlanymi

c. Pan i Władca wciąż robi maślane oczy do najnowszej białej bielizny (jak jest na mnie!, a nie w szufladzie)

 

to by było na tyle

oddalam sie ku czynnościom zarobkowym

a potem rower

27 maja 2010 , Komentarze (25)

środowa waga do kitu... troszeczkę tylko ponadpaskowo, ale w sumie nieboleśnie

środowy dzień do kitu, więc nie jadłam, tylko piłam (%, a jakże! )

środowego sportu nie było, chyba za za takie uznać naciskanie guzików pilota oraz używanie mięśni brzucha do śmiechu podczas najnowszego odcinka Hausa

środowy wieczór milutki, mięciutki

noc środowa intensywna, długotrwałe ćwiczenia akrobatyczno-wytrzymałościowe w parach... oliwka aloesowa.... najbielsza bielizna.... zapach rozgrzanej skóry....

 

czwartkowa waga znacznie_poniżej_paskowa

czwartkowy dzień pełen działań (finansowych i interesowych)

czwartkowe spotkanie przyjaciółki_in_spe... być może

czwartkowe wchłanianie - do 19 ok, równowaga jedzenia i picia

czwartkowa aktywnośc fizyczna - rower 49 km o ogonkiem

czwartkowy wieczór ...

NIESTETY, OBUDZIŁ SIĘ SMOK_ŻARŁOK

to nie ja go obudziłam! to wina pełnego dobrych chęci Pana i Władcy : kupił 2 i pól kilo truskawek

i on i córczę zjedli po miseczce ze śmietaną i cukrem, a ja stoję na durszlakiem, obrywam szypułki i żywcem do paszczy ładuję, co jakiś czas popijając pół_szklanką zimnego mleka

JUŻ NIE MOGĘ!

a za 15 minut nogi mnie same niosa do kuchni i ... i znowu stoję nad durszlakiem i znowu....

 

co to bedzie jutro na wyświeltaczu wagi widać ????

 

edit piątkowy:

waga ciut_poniżej_paskowa... się od wczoraj podniosła trochę, ale cóż to jest 30 deko w obliczu nieskończoności?...

nie rozumiem, gdzie się podział ciężar truskawek -  no, ale skoro go nie ma, to należy śniadaniowo uzupełnić poziom truskawkowomlekowy w organiźmie

po truskawkach z mlekiem nie miewam sensacji żołądkowych, przecież to jakby nierozmieszane składniki koktajlu

jak tak dalej pójdzie, to jutro znowu zmniejszę pasek

26 maja 2010 , Komentarze (22)

Na przywitanie podniósł mnie i moimi nogami radośnie zamajtał. "Ach, jak teraz łatwo i przyjemnie Tobą huśtać". Skromny uśmiech wykwitł na mym ust pąsie. Tylko jedno kilo. Ale wizus mój inny. I niespodziewana frajda dla Pana i Władcy. Tężyzną muskułową mógł się popisać, majtając żoninymi nogami.

 

A potem wieczorem drobne słowa. Trochę więcej złych słów. (no, przecież nie będę siedzieć cicho jak mysza). Znacznie więcej złych słów.

I gula w gardle. I wzajemne obrażenie. Nie dojdziemy, czyja wina. To nieważne. Tylko ból. Mój. Jego też.

Osobne łóżka. Osobny sen. Bez ciepła drugiej głowy na poduszce obok. Bez lekkiego śródsennego przytulenia na chwilę. Bez bezpieczeństwa drugiego oddechu w nocnej ciszy.

 

Poranne błagające, smutne, przepraszające oczy. Nagus niewyspany klęczał przed-świtnie koło mnie, śpiącej w pokoju córki. Kot mu się ocierał o ... nieważne ... i łaskotał... odbierając powagę chwili.

Niepotrzebne. Te przeprosiny.

Bo... "za późno na przeprosiny, Mój Słodki Książę. Już Ci wybaczyłam".

Ale ... przepraszam nie wystarcza. Za którymś razem "przepraszam" to za mało. Przeprosiny nie zawsze mogą wszystko naprawić. Są słowa, które w duszę zapadają. I na zawsze jesteśmy skazani na ich pamiętanie.

 

Wagowo - gorzej. No cóż. Ser śmierdzący taki był smaczny nocą. I ciabatka. Chyba jedna, nie pamiętam dokładnie. Może dwie. Albo tylko półtora. Przez mokre oczy nie dojrzałam, ile kroję. I resztka lodów mulionowych. Teraz w zamrażalniku zostały tylko czekoladowe z kawałkami czekolady. Takich to nie wyżeram łakomie.

 

Zastanawiam się na rowerem. Ale ból duszy odebrał radość każdej aktywności. Nie bardzo mi się chce.

24 maja 2010 , Komentarze (26)

 

Lubię być SAMA. Na trochę, na kilka dni.

Doskonale się czuję w swoim własnym towarzystwie. Mogę robić, co chcę. Jak chcę. I kiedy chcę. Albo - nie robić.

Jeść, co i kiedy chcę. Nie musieć kupować, gotować, przyrządzać. Nie pamiętać o ich ulubionych potrawach. Wyjadać zagubione pomidory, nie walczyć z córką o resztki ukochanego śmierdzącego sera, kajzerkę kroić na 10 cieniutkich kromeczek. Opróżnić i umyć lodówkę. Pokroić na kawalątki słodkie jabłko i czekać cały dzień, aż brzeżki leciutko obeschną. Czekać bez obawy, że jak pokrojone, to oni na pewno zjedzą.

Albo nie jeść nic. Herbata ziołowa, maślanka, herbata owocowa, drink, pepsi-max, sok jabłkowy, mleko, znowu drink i znowu herbata. Wystarczy.

Najśmieszniejsze, że gdy jem w sposób absolutnie nieuporządkowany, nieregularny i nielogiczny - to nie jestem głodna. W ogóle. Jeśli jem, to dlatego, że akurat zauważyłam coś zjadliwego.


Synalek na Malcie. Córczę w domu na wsi, robi tygodniową rotacyjną imprezę pomaturalną. Pan i Władca wraca dopiero jutro nad ranem. Babciowo-wnuczkowe obowiązki dopiero jutro.


Jestem sama i, jak na razie, jest mi dobrze ze sobą!


 

Wczoraj w nocy zamknięto obie jezdnie Wału Miedzeszyńskiego. Nad szeroką dwupasmową ulicą góruje wał przeciwpowodziowy. Za wałem jest Wielka Woda. Kilka, z 5 albo i 6 metrów ponad poziomem jezdni. Po drugiej stronie jezdni jest uliczka lokalna i domy, domki, osiedlątka, sklepiki, warsztaty, kilka większych firemek. I wszędzie, na odcinku od Siekierkowskiej do końca wału, są wysięki wód gruntowych. Pola i ogródki, z ziemią zamienioną w bagienka. W jednym takim bagienku utkwił samochodzik straży miejskiej. Rowy przydrożne pełne wody, która nie ma gdzie spływać. Mikrostawiki urocze wzdłuż ścieżki rowerowej zamienione w rozlewiska. Prawie z każdej posesji wystaje wąż ogrodowy z tryskającą do rynsztoka wodą. Ludzie opróżniają piwnice na własną rękę. W dwóch miejscach stoją agregaty prądotwórcze straży i woda jest odprowadzana grubszymi, jak moje udo, wężami, za wał. A w jednym miejscu stoi taka potężna warcząca basowo maszyna, tak zwana pompa szybka. Od niej 6 węży, grubych okropnie, biegnie za wał i wypluwa wodę.


Te wody gruntowe przecież tu zawsze były. Niewidoczne, sączące się pod poziomem gruntu. Swobodnie spływające na tereny międzywala. Teraz ciśnienie wody stojącej za wałem zablokowało ich swobodne znikanie.

To zupełnie, jak z emocjami. Żyjemy w związkach, które składają się nie tylko z radości i słodyczy. Wciąż dzieje się coś, co nas rani. Delikatnie kłuje. Zaskakująco dźga. Boleśnie krzywdzi. Że spojrzał na inną. Że nie potrafiła zamilknąć. Dlaczego ja mam codziennie ścielić łóżko? Znowu brudne skarpetki na podłodze. Uśmiechnęła sie do innego. Niesmaczny obiad. Tylko rozkosz zamiast ekstazy. Brak pocałunku na pożegnanie.

One są cały czas w nas, te negatywne emocje. Ale znikają, rozpuszczają się w uśmiechu partnera. W ciepłych łapkach dziecięcych. W przytuleniu, w zapachu niespodziewanych kwiatów, w ulubionej potrawie.

A gdy nagle zdarzy się przybranie wód rzeki, wody gruntowe wypływają na powierzchnię. Gdy zdarzy się kryzys w związku, te negatywne emocje, jak wody gruntowe, wypływają na powierzchnię. Są brzydkie, lekko śmierdzące, psują widok, wymagają niespodziewanych środków i nudnej/żmudnej pracy, by znikły. Jeśli nie będzie wspólnej pracy, to.... wody gruntowe zaleją piwnice, zaleją dróżki do serc ... to... pęknie wał i brudna woda zaleje wszystko.

I wody podskórne. I negatywne emocje.

 

 

Batalię urzędu miasta i Wisły bezapelacyjnie wygrały słowiki.

Jechałam z 7 km pustym, nieczynnym dla samochodów Wałem Miedzeszyńskim (resztę uliczką lokalną). Jakoś głupio... i cicho... 6 pasów ruchu i tylko ja jedna. Cicho - znaczy, że nie słychać ruchu samochodowego. Za to słychać słowiki. Wzdłuż całego odcinka, całe 10 km. Nie muszą przekrzykiwać huku samochodów. Więc urządzają konkursy. Koncerty na każdym wyższym drzewie. Melodyjki i piosenki. Dzwonki i gwizdane walczyki. Śpiewają i śpiewają. Tak ślicznie, że stawałam i słuchałam. I tak okropnie brak mi nagle było Pana i Władcy.

Najlepszy słowiczy śpiewak ma większe terytorium i kilka partnerek do wyboru. Przez tę Wielką Wodę prognozuję w przyszłym roku wzrost słowiczego pogłowia.

 


ps.

W ramach dziwnej diety dzisiaj:

2 słabe drinki. Pół wyschniętej kajzerki. Mała szklanka maślanki. 3 łyżki zupowe lodów.

Rower. Herbaty rózne zimne - litr.

3 pomidory, pół puszki mielonki, półkromka czarnego chleba z ziarnami.

Drink mocny.

Zaraz spać.

© Fitatu 2005-24. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.