Dzisiaj roweru nie było. Jutro tez nie będzie. Jak mówi moje młodsze potomstwo - "mamo, taki lajf".
Bo całe przedpołudnie spędziłam na terenach technicznych Okęcia, razem z Panem i Władcą przestawialiśmy nasze skimery. Słońce i wiatr, a ja się mogłam zdecydować, czy jest mi zimno czy gorąco, zwariowana pogoda.
Za to waga dzisiaj rano była łaskawa, pokazała spadek. O całe jedno deko. Czy może jak przed następnym rowerowocotygodnuiowym ważeniem dużo popluję, to będzie lepiej?... no wiem, że to z powodu obżarstwa: a-śliwkowego, 2-winogronowego, 3-kapustkowego?.
Popołudniem jedziemy na rancho. Ale po drodze wstąpiliśmy na rancho moich rodziców. Mama oczywiście - goście przyjechali, ciasteczka na stół. Nie wiem, ile pochłonęłam. Duuuuużo! W którymś momencie usiadłam w najdalszym od stołu kącie pokoju i starałam się więcej nie patrzeć na stół. A w głowie natarczywie coś mi przeliczało te ciasteczka na ilość koniecznych do spalenia tego rowerowych wycieczek po zmierzchu.
Brrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrr?..
Dojechaliśmy. Zmrok już. Jaki zmrok??? Ciemnica. To jest miejsce, gdzie wrony nie dolatują, bo już w połowie drogi zawróciły? Tu zimą pekaesy zawracają, bo dalej się nie odśnieża.
Dziś tylko obleciałam włości ze świeczka w ręku. Trawnik odrósł do kolan, dzikie wino jest czerwone, 4 borówki amerykańskie się ostały jeszcze, jakie słodkie?
Więc zapadam w fotelu przed kompem, tu jakość neta powolna. Sączę jednego za drugim drinka. Trzeciego za drugim. Czwartego za trzecim. Piątego?.
Tu mogę więcej. Bo tu są tylko niskie szklanki.
Policzyłam vitaliuszem. Dzisiaj znacznie przekroczyłam ilośc kalorii, 2400 z ogonkiem.
CHROMOLĘ TO !
Bo jutro mam cały dzień "snu szalonego ogrodnika", cięcie forsycji, żywopłotu, tamaryszków....