Z rzeczy do odbębnienia:
- Waga poranna niedzielna, nie_o_świcie - 56,2 kg
- Ponieważ sobota była na lekkim (hehe) kacu, to ze sportów tylko 3 godziny łażenia piechotowego, na Starówkę, mostami, włóczęgostwo prawie turystyczne
- Noc sobotnio/niedzielna poświecona drugiej ucieczce kota i zdalnemu leczeniu kociego oka... oj, kocurek ma ponad 3 lata i chyba wreszcie dojrzał... ucieka każdą dostrzeżoną szczeliną i potem czeka 30 metrów od drzwi... a jak nie ucieka, to wydaje jęki chodząc w te i wewte pod oknami . .. a ponieważ nie posiada doświadczenia w kocich walkach to przegrywa... i potem dzwoni łkające Córczę z Dani o 2 w nocy, że Szat`n stracił oko .. . a o 4 rano wysyła smsa, że jednak pod warstwą sierści i ropy z rany oko jest . . a potem na Skypie widzimy mruczącego do nas kota z ranami wokół oka, ale oboje oczu czyste . . to już jest kretyństwo, dzisiaj przyłapaliśmy się oboje/nawzajem, że kiciamy do kota przez Skypa i cieszymy się, gdy szuka naszych osób, gdy słyszy głosy...
- Odbiło nam obojgu. Synalkowi zresztą też, z Kopenhagi do Roskilde zasuwał nocą późną bo po 4 rano, żeby zrozpaczonej siostrze przywieźć rumianek do namaczania i mycia kociego oka.
- Poranek niedzielny spędzony i przy Skypie i na intensywnych interpersonalnych ćwiczeniach w parach.
- Waga po obfitym posiłku i po 61 km na rowerze - taka sama jak o późnym poranku czyli 56,2 kg
- Posiłek po_rowerowy to pół brokuła sosowo i szczodrze oblane tym rzadkim z serka wiejskiego, a na drugie sałata, duży pomidor i feta. Na więcej nie miałam siły.
A co do roweru...
Wyszłam popołudniem. Słońce. I wiatr z niespodziewanego kierunku, południe-południe-zachód. Zupełnie mi to rozwaliło plan wyprawy i po pierwszych dwóch kilometrach pojechałam na kaprys. Najpierw wschodnim brzegiem Wisły do końca Wału, potem zachodnim brzegiem Wisły do Wilanowa i dalej do Powsina. Potem Podgrzybków te 8 pięter do góry. Potem rekreacyjnie Ursynów i CargoLOT. Potem obejrzeć budowy drogowe różne i Jerozolimskimi do Centrum. Plac Zamkowy i Poniatowskim o zmroku do domu.
A dokładniej, to :
Po wschodniej stronie Wisły miałam wiatr prosto w paszczę. Porywisty i z podmuchami. Jechałam i wywieszonym ozorem niemalże dotykałam kolan. I nagle minął mnie Wielki Facet. Jak z reklamy Michalina, taki dętkowy człowieczek. Ubrany w obcisłe czarne bajeranckie ciuchy rowerowe. Z gołymi łydkami... ops, z wielkimi i mocarnymi gołymi łydami w kolorze brzuchów zdechłych ryb. Ohydny widok. Ale ten facio zasłonił mi wiatr!!! Doczepiłam się na zająca!!! I POJECHAŁAM !!! (tej techniki nauczył mnie ojciec, on był kolarzem prawie dekadę).
Od razu prędkość wzrosła o 5km/h. Przepisowo jechałam 2,5 do 3 metrów za jego kołem i niemalże modliłam się do jego ogromnej sylwetki, że tak cudna i wspaniała. I modliłam się, by nic nie zauważył. Pociągnął mnie ponad 6 km. Miałam cały czas jego postać przed oczami i mówiłam sobie, jaki jest wspaniały i że gdyby był mniejszy to by mi całości wiatru nie zasłonił.
A potem się skończyła korona Wału i facet się obejrzał. Uśmiechnął się. Wiedział! Cały czas wiedział!!!
Cholera.... ...
Z głupim i rozanielonym uśmiechem się zatrzymałam, popiłam izotonika... i zawróciłam.
A potem jechałam koroną Wału, wiatr mi duł w plecy, na prostej i płaskiej miałam prawie 30 km/h. I wyprzedzałam wszystkich. I robiłam w mojej wściekle czerwonej kurteczce za dziób Titanica i łapałam wiatr pod wyciągnięte ramiona. Nikt nie był szybszy!!!! Nawet ścigant w kanarkowożółtym odpadł.
I parowały ze mnie endorfinki. Wysiłkowe i te od radości.
Na Siekierkowskim moście przystanęłam, by zrobić zdjęcie mojemu stałemu towarzyszowi wypraw rowerowych. Mister Cień.
Ale sam most jest taki piękny, też go cyknęłam.
Dwudziesty kilometr. Skrzyżowanie Czerniakowskiej i Siekierkowskiej.
Zawracać ? Żal byłoby zawracać, takie śliczne słońce!
Ach, pojadę do Wilanowa. Tu 5 km ruchliwą szosą. Pod wiatr. Owszem, przeganiały mnie. Ale tylko mechaniczne.
Od Wilanowa do Powsina tą najszerszą warszawską ścieżką rowerową. Wielorowerowe rodziny z dziećmi i truchtacze i rolkacze, ściaganty i emeryci.
Wciąż pod wiatr. Na 26 i 27 kilometrze miałam kryzys. Przegonił mnie ścigant i zgrabny chłopak w dżinsach z torbami. Nie dawałam rady. Jechałam jak rozlazła plazma.
Potem dostałam trochę szwungu i szosą nawracającą pod Ursynów jechałam szybko. Potem ten cudownie wykańczający kawałek Podgrzybkami. 8 pięter do góry na odcinku niecałych 100m. I pod samym szczytem dwoje piechurów zapytało mnie o drogę do mastodontowej świątyni opatrzności. Niemalże z Błyskawicy spadłam, udzielając im odpowiedzi, z szyją wykręconą o 180 stopni i jednocześnie rozpaczliwie pedałując na najniższych obu przerzutkach.
Wypełzłam na górę i padłam na najbliższej ławeczce.
Reszta wycieczki już lajtowa. Pozwalałam się wyprzedzać. Obojętne. Zresztą wiatr pod wieczór ucichł. Już nie duł, tylko powiewał.
Lotnisko z daleka. Bo dziś z innego kierunku podchodzą do lądowania.
Od tamtego 11 września odczuwam metafizyczny niepokój widząc samoloty wewnątrz miasta.
Wielki parking przy Cargo LOT, ulubione miejsce spotkań motocyklistów.
Z przyjemnością patrzyłam na kolejne przejazdy chłopaczków na wypasionych maszynach.
Węzeł Marynarska przy 17 Stycznia. Będzie ... ma być wielki.
Na razie trzy estakady, owszem, budowane z rozmachem, ale prowadzące z powietrza w powietrze
Wielkie przebudowywane skrzyżowanie Jerozolimskich i Łopuszańskiej. Ma mieć 3 poziomy.
Na razie utkwiłam w mega-korku przy budowie zjazdu z dwóch.
Potem przez Centrum i koło Parku Saskiego na Plac Zamkowy. To jedna z najpiękniejszych obecnie panoram warszawskich. Moja ulubiona.
Znad Trasy W-Z widok na Most Syreny/Świętkorzyski i na budowę nowego Stadionu.
Lekko zdechła przejechałam jeszcze koło znowu zapełniającej się szaleńcami Czarnej Dziury Pokrzyżowej, koło Uniwersytetu, Nowym Światem i potem mostem Poniatowskim na Saską Kępę.
Trochę żałuję, że nie wyruszyłam wcześniej. Wiecej bym przejechała.
Cudnie się czuję ! Satysfakcja, zadowolenie i zmęcznienie.
I nie chce mi się jeść.