Ostatnio dodane zdjęcia

Grupy

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka

O mnie

Jestem internetowe zwierzę, od bardzo dawna. Pierwsze komputery własnoręcznie sobie składałam, tak zwane klony ajbiema. Czytywałam kiedyś namiętnie fantastykę, teraz jakby mniej. Lubię wyprawy rowerowe, baseny z nie za zimną wodą, żeglowanie po Cykladach, koszenie trawnika.... Ach, i jeszcze - byłam kiedyś, przez 3 lata, Pierwszą Damą polskiego Tomb Raidera. ______________________
_____________
Mam pamiętnik otwarty dla wszystkich. Nie ma potrzeby zapraszania mnie do znajomych. Jeśli ktoś chce mnie czytać i śledzić na bieżąco - to wystarczy dodać do ulubionych pamietników. Bo wśród vitaliowych znajomych chcę mieć tylko prawdziwych ZNAJOMYCH.

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 1816551
Komentarzy: 19150
Założony: 16 marca 2009
Ostatni wpis: 15 lutego 2019

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
jolajola1

kobieta, 62 lat, Warszawa

158 cm, 63.10 kg więcej o mnie

Postanowienie noworoczne: w wiecznej pogoni za stabilnym 55

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Masa ciała

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

9 kwietnia 2011 , Komentarze (17)

ja taka wczoraj byłam, pod względem konsumpcyjnym

jak mnie dopadł wieczorny wredny głodek - to zapchałam się małyszową bułką i bananem

 

nie uprawiam sportu tradycyjnego (głównie z racji pogody niesprzyjającej)

za to intensywnie trenuję sporty przedświąteczne:

wczoraj 3 intensywne godziny rozciągań i naprężeń na poziomie podłogi, połowę klepeczek wyszorowałam, lśnią tak, jak porządna podłoga lśnić powinna

i doszła jeszcze odrobina akrobatyki podsufitowej, te wszystkie zakamarki w lampach i żyrandolach

 

dziś za_intensywnie czuję mięśnie pod_piersiowe i mam okropnie bolesne naciągnięcia wewnątrz mięsni pośladkowych ... te pośladki bardzo nieprzyjemnie bolą

 

za to na wadze rozkoszny widok  55,6 kg

8 kwietnia 2011 , Komentarze (15)

bo na szklanej panience zobaczyłam 56,1

 

ale mam na kogo zrzucić winę

zrzucam na Baję !!! o!

to ona się suchym musli zajadała i się chwaliła

i ja o tym myślałam, i ślinka mi leciała, i całe dwie doby się opierałam

niestety

ostatecznie poszłam w jej ślady, wczoraj wieczorem, już po krewetkowej kolacji

 

a poza tym pogoda zewnętrzna zrobiła ze mnie lenia . . . . mokrość i wietrzność suzament_do_kupy  to nie jest moja ulubiona aura  . . . czekam na odmianę

 

 

7 kwietnia 2011 , Komentarze (17)

Napadli mnie wczoraj. No, normalnie napad zbiorowy. Zamach.

 

Pierwszy do ataku był Mister Leń. Wredny taki. Szeptał ospale do ucha. I marnował czas. I tak cały dzień. Zniweczył zaplanowaną wycieczkę rowerową.

 

Potem do boju przystapiły Krowy. A dokładniej Krówki Ciągutki. Dwie. Wredne, podstępne, smakowite, kruche z wierzchu i ciągnące w środku. Mama wpychała mi do kieszeni jeszcze nastepne, ale uciekłam. W podskokach, potem biegiem po schodach. A pojechałam do rodziców tylko po kija do Staśkowego rowerka. Skąd mogłam wiedzieć, że pakuję się prosto w Krowią Zasadzkę?....

 

A na dobicie pojawił się Wieczorny Deszcz. Już, już przerywałam oszałamiające działanie Lenia. Już o kijach rozmyślałam. O zasapaniu i o strużkach potu pod bielizną. To nie! Deszcz nie pozwolił. Zabrał oczekiwaną radość.

 

Z wielką obawą czekałam, że pojawi się ciężka artyleria. Że do kuchni przedwieczornie wkroczy Missis Żarłoczność. Że popchnie mnie do czynów nagannych i skutkujących bolącym rozdętym brzuchem.

Ale chyba była zajęta gdzie indziej.  ;-)))

 

 

Owszem, napadli mnie. Owszem zmarnowałam dzień na nicnierobienie.

Ale mnie nie pokonali !!!!

Dziś na wadze znowu poniżej 56.

Wczoraj było 55,9. Dzisiaj jest 55,8.

 

6 kwietnia 2011 , Komentarze (13)

WCZORAJ

- rower był, zrobiłam w wietrze ponad 40 km

- jedzenie kaloryczne było, bo na kolacje zrobiliśmy sobie białą rybę z pieca, na suchym i sypkim ryzu, ale pod pierzynką z sosu śmietanowo-brokułowego, Pan i Władca nawet stwierdził, że przy takim posiłku to na chwilę zapomina, że nie lubi morskich żyjątek

- energia psychiczna w normie, znaczy - łzawo w dalszym ciągu, ale nie mam potrzeby zajadania stresiku

 

DZISIAJ

- rozkoszny widok na wadze, albowiem drugi raz w tym roku zobaczyłam 55.

Nic to, że pięćdziesiątkapiątka ogonek, ops! ogon wielki miała! Ale było jak byk 55 i coś. Poskakałam. Wciąż widok ten sam.

- w planach oczywiście rower, i ile sie nie rozpada.

- chodzą za mną smakowo krewetki obsmażane na klarowanym maśle i z roztartym czosnkiem, taka duuuża i tłusta porcja....

5 kwietnia 2011 , Komentarze (23)

tak się źle wczoraj czułam,

byłam taka w psychicznym prawie_dołku....

egzystowałam, załatwiałam, co trzeba, ale bez tej radości, jaką daje coś dobrze zrobionego

i jeszcze pod wieczór zaczął padać zimny deszcz

 

nic, tylko się o własną pięść zabić !

 

z rozmysłem i całkiem świadomie postanowiłam zajeść stresa

taką mam wypróbowaną taktykę, zajeść świadomie!!!! i rozważnie, żeby potem na haju głodowym nie pustoszyć nocą lodówki z wszystkiego, co nie ucieka i nie wypłakiwać publicznie wyrzutów sumienia

 

no więc zajadłam stresa:

paczka moreli, cała! mięciutkie były!

gorące mleko + batonik musli

3 kromki chleba

cały duży słoik fasolki po bretońsku i z kiełbasą, na pewno z konserwantami i polepszaczami, mniam, jakie to dobre!

 

ta fasolka położyła mi się gładką warstewką tłustości i sytości na rozedrganych nerwach już w momencie jedzenia, gdy mi fasolki rozgryzane chrupały w zębach, i gdy oblizywałam się od sosiku i gdy wybierałam czyste mięsko z krążków kiełbasy ... już wtedy robiło mi sie dobrze... ochhhhh, jak dobrze

słoik wyskrobałam, wylizałam - i już więcej nie chciałam

 

 

spać się położylam wcześniej

z pełnym brzuszkiem i uczuciem sytości

spałam bez koszmarów

spałam dłuuugo, z 8 godzin co najmniej

 

widok na porannej wadze 56,2 kg

MNIEJ  niż wczoraj !!!!

pochwalilo mnie, a nie pokarało!!!!!

 

w związku z tym mam egzystencjalne i ważkie bardzo pytanie:

czy fasolka po bretońsku podobna jest w swej filozoficznej i kalorycznej istocie do czekolady???? znaczy, czy też na wadze wychodzi dopiero po 2 lub 3 dniach ?

4 kwietnia 2011 , Komentarze (23)

zaliczyłam pierwsze spadnięcie łańcucha w tym roku

zaliczyłam pierwszą wiosenną muchę w zębach

niektóre krzaczory w międzywalu wiślanym są pokryte mgiełką nieśmiałej zieleni

 

17,57 km rowerowe na cito

waga poranna ponadpaskowa czyli 56,6 kg

dzinsy węższe są akurat

 

czasami mam wrażenie,

że piszę ... tylko dla siebie i dla nikogo więcej

że mówię w pustkę, są uszy obok co słuchają, ale nie słyszą

a tak bardzo chcę się dzielić pięknem świata

3 kwietnia 2011 , Komentarze (8)

Z rzeczy do odbębnienia:

- Waga poranna niedzielna, nie_o_świcie - 56,2 kg

- Ponieważ sobota była na lekkim (hehe) kacu, to ze sportów tylko 3 godziny łażenia piechotowego, na Starówkę, mostami, włóczęgostwo prawie turystyczne

- Noc sobotnio/niedzielna poświecona drugiej ucieczce kota i zdalnemu leczeniu kociego oka... oj, kocurek ma ponad 3 lata i chyba wreszcie dojrzał... ucieka każdą dostrzeżoną szczeliną i potem czeka 30 metrów od drzwi... a jak nie ucieka, to wydaje jęki chodząc w te i wewte pod oknami . ..  a ponieważ nie posiada doświadczenia w kocich walkach to przegrywa... i potem dzwoni łkające Córczę z Dani o 2 w nocy, że Szat`n stracił oko .. . a o 4 rano wysyła smsa, że jednak pod warstwą sierści i ropy z rany oko jest . . a potem na Skypie widzimy mruczącego do nas kota z ranami wokół oka, ale oboje oczu czyste . . to już jest kretyństwo, dzisiaj przyłapaliśmy się oboje/nawzajem, że kiciamy do kota przez Skypa i cieszymy się, gdy szuka naszych osób, gdy słyszy głosy...

- Odbiło nam obojgu. Synalkowi zresztą też, z Kopenhagi do Roskilde zasuwał nocą późną bo po 4 rano, żeby zrozpaczonej siostrze przywieźć rumianek do namaczania i mycia kociego oka.

- Poranek niedzielny spędzony i przy Skypie i na intensywnych interpersonalnych ćwiczeniach w parach.

- Waga po obfitym posiłku i po 61 km na rowerze - taka sama jak o późnym poranku czyli 56,2 kg

- Posiłek po_rowerowy to pół brokuła sosowo i szczodrze oblane tym rzadkim z serka wiejskiego, a na drugie sałata, duży pomidor i feta. Na więcej nie miałam siły.

 

 

 

A co do roweru...

Wyszłam popołudniem. Słońce. I wiatr z niespodziewanego kierunku, południe-południe-zachód. Zupełnie mi to rozwaliło plan wyprawy i po pierwszych dwóch kilometrach pojechałam na kaprys. Najpierw wschodnim brzegiem Wisły do końca Wału, potem zachodnim brzegiem Wisły do Wilanowa i dalej do Powsina. Potem Podgrzybków te 8 pięter do góry. Potem rekreacyjnie Ursynów i CargoLOT. Potem obejrzeć budowy drogowe różne i Jerozolimskimi do Centrum. Plac Zamkowy i Poniatowskim o zmroku do domu.

 

A dokładniej, to :

Po wschodniej stronie Wisły miałam wiatr prosto w paszczę. Porywisty i z podmuchami. Jechałam i wywieszonym ozorem niemalże dotykałam kolan. I nagle minął mnie Wielki Facet. Jak z reklamy Michalina, taki dętkowy człowieczek. Ubrany w obcisłe czarne bajeranckie ciuchy rowerowe. Z gołymi łydkami... ops, z wielkimi i mocarnymi gołymi łydami w kolorze brzuchów zdechłych ryb. Ohydny widok. Ale ten facio zasłonił mi wiatr!!! Doczepiłam się na zająca!!! I POJECHAŁAM !!! (tej techniki nauczył mnie ojciec, on był kolarzem prawie dekadę).

Od razu prędkość wzrosła o 5km/h. Przepisowo jechałam 2,5 do 3 metrów za jego kołem i niemalże modliłam się do jego ogromnej sylwetki, że tak cudna i wspaniała. I modliłam się, by nic nie zauważył. Pociągnął mnie ponad 6 km. Miałam cały czas jego postać przed oczami i mówiłam sobie, jaki jest wspaniały i że gdyby był mniejszy to by mi całości wiatru nie zasłonił.

A potem się skończyła korona Wału i facet się obejrzał. Uśmiechnął się. Wiedział! Cały czas wiedział!!!

Cholera.... ...

Z głupim i rozanielonym uśmiechem się zatrzymałam, popiłam izotonika... i zawróciłam.

A potem jechałam koroną Wału, wiatr mi duł w plecy, na prostej i płaskiej miałam prawie 30 km/h. I wyprzedzałam wszystkich. I robiłam w mojej wściekle czerwonej kurteczce za dziób Titanica i łapałam wiatr pod wyciągnięte ramiona. Nikt nie był szybszy!!!! Nawet ścigant w kanarkowożółtym odpadł.

I parowały ze mnie endorfinki. Wysiłkowe i te od radości.

 

Na Siekierkowskim moście przystanęłam, by zrobić zdjęcie mojemu stałemu towarzyszowi wypraw rowerowych. Mister Cień.

 

Ale sam most jest taki piękny, też go cyknęłam.

 

Dwudziesty kilometr. Skrzyżowanie Czerniakowskiej i Siekierkowskiej.

Zawracać ? Żal byłoby zawracać, takie śliczne słońce!

Ach, pojadę do Wilanowa. Tu 5 km ruchliwą szosą. Pod wiatr. Owszem, przeganiały mnie. Ale tylko mechaniczne.

Od Wilanowa do Powsina tą najszerszą warszawską ścieżką rowerową. Wielorowerowe rodziny z dziećmi i truchtacze i rolkacze, ściaganty i emeryci.

 

Wciąż pod wiatr. Na 26 i 27 kilometrze miałam kryzys. Przegonił mnie ścigant i zgrabny chłopak w dżinsach z torbami. Nie dawałam rady. Jechałam jak rozlazła plazma.

 

Potem dostałam trochę szwungu i szosą nawracającą pod Ursynów jechałam szybko. Potem ten cudownie wykańczający kawałek Podgrzybkami. 8 pięter do góry na odcinku niecałych 100m. I pod samym szczytem dwoje piechurów zapytało mnie o drogę do mastodontowej świątyni opatrzności. Niemalże z Błyskawicy spadłam, udzielając im odpowiedzi, z szyją wykręconą o 180 stopni i jednocześnie rozpaczliwie pedałując na najniższych obu przerzutkach.

Wypełzłam na górę i padłam na najbliższej ławeczce.

 

Reszta wycieczki już lajtowa. Pozwalałam się wyprzedzać. Obojętne. Zresztą wiatr pod wieczór ucichł. Już nie duł, tylko powiewał.

Lotnisko z daleka. Bo dziś z innego kierunku podchodzą do lądowania.

 

Od tamtego 11 września odczuwam metafizyczny niepokój widząc samoloty wewnątrz miasta.

 

Wielki parking przy Cargo LOT, ulubione miejsce spotkań motocyklistów.

 

Z przyjemnością patrzyłam na kolejne przejazdy chłopaczków na wypasionych maszynach.

 

Węzeł Marynarska przy 17 Stycznia. Będzie ... ma być wielki.

 

Na razie trzy estakady, owszem, budowane z rozmachem, ale prowadzące z powietrza w powietrze

 

Wielkie przebudowywane skrzyżowanie Jerozolimskich i Łopuszańskiej. Ma mieć 3 poziomy.

 

Na razie utkwiłam w mega-korku przy budowie zjazdu z dwóch.

 

Potem przez Centrum i koło Parku Saskiego na Plac Zamkowy. To jedna z najpiękniejszych obecnie panoram warszawskich. Moja ulubiona.

Znad Trasy W-Z widok na Most Syreny/Świętkorzyski i na budowę nowego Stadionu.

 

Lekko zdechła przejechałam jeszcze koło znowu zapełniającej się szaleńcami Czarnej Dziury Pokrzyżowej, koło Uniwersytetu, Nowym Światem i potem mostem Poniatowskim na Saską Kępę.

 

 

Trochę żałuję, że nie wyruszyłam wcześniej. Wiecej bym przejechała.

Cudnie się czuję ! Satysfakcja, zadowolenie i zmęcznienie.

I nie chce mi się jeść.

 

2 kwietnia 2011 , Komentarze (10)

Ale tylko troszeczkę mi odbiło! Jeszcze nie jestem groźna dla otoczenia. Nie gryzę i nie zarażam.

 

 

Właśnie podsumowałam, policzyłam i zanalizowałam moje zimowe wyczyny na siłowni. Głównie na siłowni. Acz również chodziłam na basen (11 godzin) i nocami chodniki odśnieżałam w czynie społecznym, 4 dni sprzątałam stajnię Augiasza i cyklinowałam ręcznie podłogę w jednym pomieszczeniu. No i już w marcu zaczęłam jeździć na prawdziwym rowerze.

Biorąc wszystko do kupy - spaliłam 57772 kcali. Tak! Prawie 58 tysięcy kcali.

Jej! Jaka byłabym gruba, gdybym nie miała takiego spalania!

Ale tygodniowo to daje tylko 4444 kcalików. hehe. Wśród Mulionerskich Spalaczy są bardziej wydajni.

Ja jestem mniej wydajna, bo ja jestem malutka. 

 

I mam za sobą duuuużo kilometrów. Na piechotę, czyli na bieżni i na orbim, przeszłam i przetruchtałam 435,71 km. Rowerkami stacjonarnymi przejechałam ponad 521 km. Proste dodawanie...

 

 

Wracając do siłowni. To są dane od 2 stycznia do 25 marca

 

Crosstrainner, pieszczotliwie i z polska zwany orbitrekiem.

201,21 km w 1265 minut czyli w 21 godzin z ogonkiem. Zaczynałam od dwóch sesji po 5 minut, a ostatniego dnia potrafiłam 43 minuty jednym ciągiem orbitować, a skończyłam nie ze zmęczenia tylko z powodu drętwienia palców stóp.

 

Rowerki stacjonarne różne. W ciągu ostatnich 3 tygodni jeździłam niemal wyłącznie na tym nowym wspaniałym metalowym mastodoncie, który wzbudził we mnie 6 marca wrażenia zupełnie nie_sportowe.

521,01 km w 1778 minuty czyli w ciut ponad 29 i pół godziny

Jak to jest, że na stacjonarnym rowerze po 10 minutach umieram z nudów, musze czytać książki i gazety, gapić się w tivi - a gdy jadę w terenie, to NIGDY się nie nudzę i nie nudziłam?

 

Wioślarz.

Nie pokochałam go, acz poprawiłam znacznie osiągi. Spędziłam na nim 288 minut, spaliłam 2018 kc. Zaczynałam od średniej pociągnięć 19, skończyłam na 24. Wzrósł też stopień obciążenia. No, ale się nie pokochaliśmy.

 

Bieżnia, moja miłość.

Przebiegłam, przeszłam, przetruchtałam 234,5 km. Z tego 90% z ciężarkami w rękach. Zaczynałam od pół kilo, skończyłam na 1,5 kg w każdej łapce. Zaraziłam tym sposobem chodzenia kilka osób. Spędziłam na bieżni prawie 38 godzin.

 

Policzyłam sobie czas ogólny. Ale tylko ten spędzony na maszynach. Bez doliczania odpoczynku i przebierań mokrego podkoszulka i mokrej bielizny, bez brania pod uwagę rozgrzewek przed- i bez rozciągań po- treningu. No więc na maszynach spędziłam UWAGA!!! ponad 95 i pół godziny.

Musiało mi rzeczywiście odbić.

 

 

Teraz już na siłownię nie chodzę.

Teraz mam Pomarańczową Błyskawicę.

Teraz mam bieganie za rowerkiem Staśkowym.

Teraz mam patyki.

Teraz mam wiatr we włosach.

I teraz w sama sobie w głowę zachodzę, jak mi się udało zmusić się do spędzenia na siłowni tyyyyle czasu????

No jak ????

Co? Naprawdę tak mówiłam?? Że sama chciałam????

Eee, tam niemożliwe. Ludzie chyba nie som takie gupie..

Som?...

 

 

 

 

ps.1

wczoraj rower był, pod wiatr i z wiatrem

wczoraj też był nadmiar ginu z tonikiem

dzisiaj umieram, a na pomysł wyjścia na słońce otrząsam się jak pies po wyjściu z wody, brrrr

a żeby rower???? jeszcze większe brrrr! reszteczka osobistego mózgu boleśnie obijałaby mi się we wnętrzu czaszki, sam pomysł budzi przerażenie

 

ps.2

kot się znalazł

nowa współspaczka córki późną nocą na FB i skypie napisała (cytuję) "wrócił! a żeby się przystosować do innych zdjął skubany obrożę. ale jest już"

 

ps.3

waga sobotnio-poranna 56

może zacznę się przyzwyczajać ?...

 

1 kwietnia 2011 , Komentarze (14)

1.

Wlazłam na wagę. NIE o świcie. Pierwszą myślą było, że niemożliwe. Drugą myślą było zaskoczenie, bo przecież szklana waga jest nieożywiona i guuupich primaaprilisowych dowcipów nie robi. Trzecią myślą było podejrzewanie Pana i Władcy o jakąś primaaprilisową sztuczkę, ale nie, obejrzałam wagę od spodu, żadnego balonika, gumki, sprężynki, baterie poprawiłam.

Wlazłam drugi raz.

56.

Pięćdziesiąt sześć i zero.

Nie, to nie jest guuupi dowcip. Ale na taki wygląda.

Nie zasłużyłam. Jeszcze nie zasłużyłam.

Za niezasłużone drogo się płaci.

Potem.

 

 

2.

Trzy banki. Każdy ma innego właściciela. Jeden nasz rodzimy. Drugi o korzeniach greckich, trzeci holendersko-międzynarodowy.

Wszystkie robią dzisiaj guuupie dowcipy. Nie wykonują przelewów. Zablokowują konta na kwotę 23 zł. Nie drukują potwierdzeń przelewów. Wylogowują użytkowników niespodziewanie.

Guuupie dowcipy. Pan i Władca mocno zapieniony wisi na telefonie i grozi repetowaniem kałasznikowa. Ja też jestem niespokojna, w końcu operacje bankowe to moje narzędzie pracy

Mam cichutką nadzieję, że osoby odpowiedzialne za bankowe prymaaprilisy poniosą finansowe kary. Bo cholery można dostać.

 

 

3.

W pierwszej chwili wyglądało to na guuupi dowcip.

Córczę zmieniło wczoraj miejsce zamieszkania. Synalek dziś wyprowadza się z Roskilde do Kopenhagi. Zamieszanie.

Rano sms od córczęcia, że kot się zgubił. No, po prostu cudnie durny dowcip primaaprilisowy.

Ale jej łzy na skypie już nie były guuupie. Były prawdziwe. W zamieszaniu kot wyszedł. Niechcący. Ale z nowego lokum. Przy poprzednim był wyprowadzany na smyczowe spacery i zna teren. Tu jeszcze nie. Ma obróżkę, ale ze starym adresem.

Między jednym a drugim studenckim budynkiem jest 800 metrów odległości oraz dwupasmówka...

 

 

4.

Mam cichutką nadzieję, że los wyczerpał tegoroczny przydział głupich dowcipów, co na nas mogą spaść.

Proszę, już więcej żadnych dowcipów. Głupich i mądrych. Żadnych!

Niech dzień będzie cudownie nudny.

 

 

5

Siłownia

..... eee, napiszę późnym wieczorem, teraz odczuwam niechęć do wydłubywania danych z excela i wsadzania do worda.

Tyle tylko na teraz, że mam już za sobą prawie 1000 km.

 

 

6

W ramach obchodów Dnia Głupca obiecuję mieć dziś osobisty dzień dobroci dla głupców. Nie będę kasowała guuupich komentów. Ani chamskich, ani złośliwych, tylko te wulgarne. Hulaj dusza, piekła nie ma!!!

Już nawet się wykazałam. Nie skasowałam takiego jednego do poprzedniego wpisu.

31 marca 2011 , Komentarze (15)

Dzisiaj na wadze widok akceptowalny. Jeszcze nie paskowy, ale już lepiej. Tylko półtorej szklanki ponad pasek.

Dżinsy szersze, w które wcisnęłam się i swój brzuszek 10 dni temu, dzisiaj były luźne. Nareszcie!

10 dni trwało, zanim zaczęły mijać skutki obżarstwa z łikendu, gdy mi się Pan i Władca zamienił w Matkę-Polkę i gotował i gotował i gotował.... a ja jadłam i jadłam i jadłam . . .pyszne było!

 

Roweruję codziennie.

Dzisiaj miały być też patyki, ale Stasiek zerwał mnie i domagał się ciepłego śniadania, gdy jeszcze było ciemno. Ja nie funkcjonuję normalnie, gdy muszę wstać świtem!!! Rano się śpi, a nie wstaje!!!

Zawiozłam go do przedszkola i wróciłam w stanie zombi. Wróciłam też jadąc. A wczoraj na powrót z przedszkola planowałam patyki. Ale przecież zombi na patykach nie chodzą. Bo by się potykały.

 

 

 

Zrobiłam sobie wczoraj nocny oblot pamiętnikow dawno nie czytywanych. Nawet tych, których właściciele sobie nie życzą mojej obecności i moich komentarzy. Nic ciekawego. Prawie.

Bo jedno zjawisko mnie rozczuliło i wzruszyło.

Jedna z młodych osób, ale nie sixa. Ma marchewkę w awatarze. Znaczy, marchewkę także. Specjalnie jej nie pamiętam, ale chyba musiałam kiedyś w komentach u niej prosić o grzeczniejsze wyrażanie opini, gdy pisze u mnie. Tak mi sie wydaje, ponieważ jestem u niej w zablokowanych. Nieważne.

Ale ta osoba, od tamtego czasu, ... ... ... nazywa swojego mężczyznę UWAGA!!! pan i władca.

Naprawdę!!!!!!!! Jedyna różnica, to to, że pisze o nim z małej litery.

 

Sklamałabym, gdybym napisała, że nie odczułam satysfakcji.

 

© Fitatu 2005-24. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.