Wiedziałam, że będzie dużo km. Z takim nastawieniem wychodziłam.
(Ale w pamięci musze sobie zakonotować, że gdy chcę bić osobiste rekordy, to należy wyjść przed południem .. . bo jak wychodzę o 14 - to potem czasu na powrót nie starcza.)
Gdy na dworze upał i długi rower przede mną - to zasadę mam taką, by się bardzo dużo mocno napić przed wyjściem. Dwa kubasy owocowej herbaty co najmniej. Zapewnia to równomierne pocenie na całej trasie, bez nagłych napadów pragnienia i suchości w paszczy.
Wypiłam za dużo. Gdy Wał Miedzeszyński kończył być wałem, a stawał się tylko ulicą - musiałam na cito szukać miejsca do publicznego sikania. Rowerzystki z Wiatru We Włosach doskonale wiedzą, jak to jest, gdy trzeba na gwałt szukać odosobnionego miejsca...
Wiedziałam, że tam są łąki i dzikie ogródki i nieużytki. Z dala mignął mi łeb bażanta, ucieknie pewnie w wysokiej trawie. Kiedyś widziałam tam całe stado bażancich podrostków. Musiałam za drzewo skręcić i za krzaczek się schować, żeby mnie z polnej drogi nie było widać. Rozleniwiające ciepło letniej łąki, w ciszy bez_człowieczej i bez_maszynowej tylko ptasie dźwięki słychać. Poruszałam się cicho, jakoś tak wyszło. Kucnęłam z westchnieniem rozkoszy i ulgi. Uff, nareszcie....
I niemalże w tej samej chwili między stopami coś mi się poruszyło i spod tyłka wyleciał mi wrzeszczący ptak.
Rany, jak się wystraszyłam !!!!!!
A potem chichotałam. Ten bażant pewnie nie zdołał uciec z tej kępy wysokiej trawy, bo tam potem kawał terenu łysy trochę. Zdecydował przeczekać. A ponieważ poruszałam się powoli i spokojnie, to się przyczaił. Trzeba trafu, że wybraliśmy otoczenie tego samego krzaczka. I jak kucnęłam i westchnęłam i zamarłam - to bażant nie zdzierżył nerwowo. Może myślał, że się do niego zaczęłam skradać. Że jednak jestem groźnym drapieżnikiem, a tylko udawałam nieszkodliwego człowieka. I zwiał ze wrzaskiem.
Cudnie się jechało!! Gdy się pruje przed siebie, w ogóle upału nie czuć. Wiatr ochładza. Wiatr momentalnie osusza wszelkie możliwe spocenia.
Tramwaj na mnie brzęczał. Drugi raz w życiu. Zasadniczo niebezpieczeństwa nie było, bo motorniczy mnie widział. To ja zagapiłam się. Szybko nie jechałam, zahamowałam jakieś 6 metrów przed nim. Ale powinnam go widzieć z daleka. Szlag!!!
Przejechałam bezproblemowo całą ruchliwą wylotówkę na Marki. Ruch piątkowopopołudniowy oszalały. Wszyscy uciekają na łikend z miasta. Mnóstwo sytuacji wymagający szybkiej reakcji i ani jednej niebezpiecznej. A na półpustym skrzyżowaniu tramwaj mi alarmowo brzęczy. Wstyd.
W upały jednak trzeba bardziej uważać. I częściej odpoczywać.
Pierwszy odpoczynek koło 38 km. W parku Bródnowskim... może Brudzieńskim? Siedziałam rozparta na ławce, popijając izotonika. Ukradkiem masowałam pośladki, gapiłam się na dzieci baraszkujące w wysychającym jeziorku. Pół batona energetycznego. I w drogę.
Hehe, coś mam dzisiaj śmierdząca trasę. Najpierw przejeżdżałam koło spalarni śmieci na Zabranieckiej. Tam jest taki jeden kierunek wiatru, że zawsze na tych samych 500 metrach po prostu cuchnie. Trzeba szybko przejeżdżać przez tę smugę smrodu.
A teraz jeszcze Czajka. Jedna z największych oczyszczalni ścieków w Europie. Szkoda tylko, że nie jedna z najbardziej wydajnych. Trochę koło niej śmierdzi. Bardziej chemicznie, niż ściekowo, ale nieprzyjemnie.
Ostatni raz przejeżdżałam koło Czajki ze 3 lata temu. Dziwiłam się, na co im tyle terenów zielonych wokół, trawniki z sosenkami. Teraz już wiem. Największa, nie najwieksza, ale się rozbudowuje. WarBud i Hydrobudowa budują. Przy okazji niszcząc do imentu okoliczne ulice.
Chwilami suchy, wciskający się wszędzie pył. Chwilami cross między miękkobetonowobłotnymi dziurami. Poobijane latarnie, każda z szeregu nachylona w inna stronę.
Czasami człowiek nie pomyśli, się zamyśli, skręci w prawo zamiast w lewo. Absolutnie nie było w moim zamiarze dojeżdżać aż pod Jabłonnę. Chciałam tylko Nowodwory objechać. Dotarłam aż tu, znaczy do tej zielonej strzałki . Ten drugi link jest z mapowymi napisami , widać nazwy miejscowości, widać, że dojechałam aż do piaskarni nadwiślańskiej pod Jabłonną.
Nawet Pałacu Kultury nie było stąd widać. A, daję slowo, aparat patrzył w stronę miasta.
A po drodze do piaskarni wystraszyłam naprutego faceta, co chyba baaaardzo okrężna drogą do domu wracał. Odludna droga, a ja się od niego domagałam jasnego określenia, gdzie jest to skrzyżowanie, co miało być, a go nie ma. Uparcie stawał przed mną na baczność i mówił: panienko.
Brzęczenie od góry. Ale fajne uczucie. Gdy się stanie pod takim slupem linii wysokiego napięcia, to słychać brzęczenie i śpiewanie prądu. Koło izolatorów powietrze aż skrzy.
Wszyscy pamiętacie ubiegłoroczne powodzie. I tych pozalewanych ludzi, skarżących się na władze, które nie upilnowały rzek. Ktoś, kto się pobudował koło rzeki powinien przynajmniej wiedzieć, co to jest ?teren zalewowy?.
To teraz dwie fotki. Zrobiłam je, stojąc nieruchomo na koronie wału w okolicach Białołęki.
Najpierw Wisła. Niedaleko, może ze 30 metrów. A może mniej.
Teraz strona za_wałowa.
Rozumiem jeszcze, miejsca grillowe i place zabaw dla dzieci, jakieś letnie knajpki. Bo tu jest bardzo dużo spacerowiczów. Przyjdzie wielka woda, to sprzęt do wozu i chodu!
Ale obok są domy mieszkalne całoroczne. Zeszłam aż na dół i zmierzyłam. Osiedle wypasionych domków jednorodzinnych jest 14 metrow od podnóża wału. Ludzie, czy wy nie potraficie choć na chwilę uruchomić myślenia? A potem, tfu,tfu, nikomu nie życzę, biadolą, że nikt ich nie uprzedził i że tyle kasy woda zabrała.
Półtora kilometra dalej następny przejaw ludzkiej głupoty. Rodzina na rowerach; dziadek + córka + wnuczek, albo starszy mąż + młoda żona + potomstwo. Klasyczna blondynka z kawałów. Chłopiec na rowerze. Komunijnym, trochę za dużym dla niego. No i sobie nie poradził. Bo ścieżka wyboista jest na koronie wału, więc się w niej nie utrzymał. Mężczyzna już odjechał daleko, a chłopcu rower zaczął się zsuwać po dosyć w tym miejscu spadzistym wale. Kurczowo trzymał kierownicę, ale rower za duży i za ciężki. Jakby tego było mało - całe zbocza porośnięte są wyjątkowo dorodnymi pokrzywami. Dzieciakowi z pokrzyw widać było tylko ramiona i zapłakaną buzię.
A mama-blondynka wykonywała dwie czynności. Albo bluzgając krzyczała na dziecko, żeby wylazło. Albo tupała i piszczała i czochrała sobie włosy.
Zatrzymałam się. Zrobiłam półtora kroku. Tylko krok i pół! W te pokrzywy. Złapałam tylne koło i kazałam mu puścić kierownicę. Rower wyciągnęłam jednym ruchem. I jeszcze zdążyłam podać dieciakowi rękę, gdy wyłaził z pokrzyw na czworakach.
Mamunia nawet nie podziękowała. Za to ja ją z bliska obejrzałam. Ostre solarium i pół centymetrowa tapeta. Ale, do cholery, ani używanie łóżek opalających ani nakładanie tapety na przejażdżkę rowerową nie skutkuje wyżarciem mózgu! Sama nie mogła zrobić tych półtora kroku??!!??
To wysokie straszydło to budynek dyrekcji ważnej kiedyś fabryki. Żerańska Fabryka Domów, czyli największa kiedyś fabryka wielkiej płyty. Produkowała tę wielką płytę naprawdę doskonałej jakości, hihi. Wiem z doświadczenia. Osobiście przebijałam się ponad półmetrowym świdrem przez ścianę, złożoną z dwóch takich płyt z izolacją pośrodku. Robiłam wyjście dla mojego kominka przez ścianę zewnętrzną. Katorżnicza robota to była.
Fabryka rozparcelowana na magazyny i firemki. I tylko to niechciane przez nikogo kilkunastopiętrowe straszydło gryzie niebo oknami powybijanymi na wylot.
Acha, pisałam już na forum. Projektantowi i konstruktorowi mostu Trasy Toruńskiej szczerze i z całego serca życzę, żeby z piekła nigdy nie wyjrzał. 4 pasy ruchu w każdą stronę, droga gładka, wszyscy dają ostro w palnik - rowerem po jezdni niebezpiecznie. Chodniki wąziutkie i wertepowate. Ale dla bojącego się ruchu samochodowego jakoś tam, ostatecznie, przejezdne.
Znaczy byłyby przejezdne gdyby nie ustawiona głęboko na chodniku barierka amortyzacyjna. I gdyby nie latarnie, stojące na środku chodnika. Zmierzyłam osobiście. Kierownica mojego niedużego przecież roweru nie mieści się ani między balustradą mostu a latarnią ani między latarnią a barierką. Długi most do prowadzenia roweru na piechotę.
Jeszcze objechałam Bielany, Wawrzyszew i Bemowo. Przejeżdżałam koło domu Semilli, ale zapomniałam numeru mieszkania. Zresztą już się bardzo popołudniowo robiło... Słońce za budynkami, a nie grzejące w głowę.
O 21 siedziałam na szerokim słupku przed Arkadią.
Dopijałam izotonika, dojadałam batona energetycznego i leniewie gapiłam się na jedną z moich ulubionych fontann i na dzieci hasające między strugami wody.
To też Arkadia. Jeszcze mało rowerów w porównaniu z Danią, ale co roku widzę postęp. Coraz nas więcej i więcej i coraz naturalniej korzystamy z przestrzeni miejskiej.
W drodze do domu jeszcze rzut oka na Czarną Dziurę Pokrzyżową. Dwie grupy akurat były, konkurencyjne chyba. Śpiewały różne piosenki, bardzo sobie przeszkadzając. A na wszystko z góry pobłażliwie patrzył Kowboj z wyborczego plakatu Solidarności sprzed 22 lat.
Przejechałam 101 km.
Rekordu swojego zeszłorocznego nie pobiłam. Chciałabym nadmienić, iż w tym przejechanym było co najmniej 20 km w terenie; wertepy, wądoły, piaseczki, drogi bite, korona wału, ścieżki w lasach Jabłonowskich, cross przy Czajce.
Waga sobotnioporanna nagrodziła wczorajsze wysiłki rowerowe.
Równiutko 56 kilo.
Myślałam, że sobotnio nie będę w stanie usiąść na tyłku. A jednak stringi rowerowe doskonale się spisały. Żadnych otarć. Pupa bezbolesna.
Tęsknym okiem patrzę na moją Pomarańczową Błyskawicę. Stoi w miejscu, a wygląda, jakby chciała się wyrwać do przodu. Może chociaż ze 20 km ????
Hmmmmmm.....
Ps. Witam stado Elitarnych Szakali z powrotem. Już myślałyśmy, żeście wszystkie ze złości i agresji wyzdychały, razem z waszymi alternatywnymi vitaliowymi kontami. A wy tylko straciłyście rewolucyjną czujność.
Ale już pieski obudzone, już szczekają, już sikają na hydranty .. tylko zębów do gryzienia nie macie.