pozdrowionka :)
... jutro Danielek skończy dwa tygodnie :) jest pocieszny... dzisiaj przez sen śmiał się na głos :) teraz śpi sobie w łóżeczku z pełnym brzuszkiem sztucznego mleczka, a ja mam chwilkę dla siebie, bo jestem sama - Tomek załatwia jakieś sprawy na mieście... kiedy jest w domu, staram się go nie zaniedbywać i mieć troszkę czasu specjalnie dla niego :)
... za nami dość męczące dla mnie poranek i przedpołudnie, bo od 7:50 do około 13:00 Malutki ssał pierś, ciągle przy niej przysypiając... samo ssanie wychodzi mu już super - wyraźnie słyszę przełykanie i widzę mleko w buzi... najgorszy jest moment chwytania piersi... ale może i to się w końcu uda :)
... a to my dzisiaj :) moja waga: 67,8 kg...
... w telegraficznym skrócie...
... żyjemy, nadal walczymy z piersią... nie jest łatwo, ale jesteśmy szczęśliwi :) cała trójka... zmęczenie ciągle daje o sobie znać... chyba coraz bardziej... praktycznie po południu nie mam siły... Danielek już nie przesypia całych dni, więc my mamy mniej czasu na swoje potrzeby... nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze uda mi się do Was pozaglądać i odpowiedzieć na komentarze... w każdym razie dziękuję, Babeczki, za wszystkie rady - bardzo dużo mi pomagają :) wczoraj próbowałam karmić Małego w tych osłonkach na piersi, ale to była porażka... krew tylko siknęła i tyle... później bałam się dawać mu taką krwawiącą pierś, więc karmiłam go tylko z drugiej... i wieczorem myślałam, że oszaleję... na szczęście jakoś ją rozmasowałam, a w nocy pokarm sam "zszedł" - piżama cała mokra, ale pomogło :) także rezygnuję z osłonek...
... Tomek jest kochany :) opiekuje się nami czule, chociaż też jest padnięty :) na każdym kroku okazuje mi swoje zainteresowanie i po prostu miłość :) mówi, że teraz wyglądam lepiej niż przed ciążą :) wiele w tym przesady, ale to takie miłe :)
... waga się zatrzymała - 68,6 kg :)
... wyczerpana...
... chyba nadszedł kryzys...bolą mnie popękane od ciągłego karmienia brodawki, odzywa się bardziej nadwyrężone spojenie łonowe... silniej odczuwam kurczącą się macicę i znów nie mogę spać w ciągu dnia... do tego jeszcze szalejąca burza hormonalna po porodzie i nagłe zmiany nastrojów... staram się spokojnie podchodzić do sprawy karmienia, chociaż to chyba głównie ono spędza mi sen z powiek... stresuję się tym, że stracę pokarm przez tę butelkę, choć nic na to nie wskazuje... czuję po prostu, że moim brodawkom potrzeba troszeczkę odpoczynku... dokarmiamy Malutkiego sztucznym mlekiem... moje własne kapie mu często po brodzie, ale co z tego, jak po trzech minutach ssania zasypia... myślę, że potrzeba czasu, żeby się nauczył... i żebym ja się nauczyła odpowiedniego przystawiania... obiektywnie idzie nam coraz lepiej :) Danielek rozsmakował się wyraźnie w moim pokarmie :) widać, że jest szczęśliwy, kiedy już dobrze chwyci pierś i jest we mnie tak wtulony :) ale ssanie piersi działa na niego bardzo usypiająco ;) z tego, co policzyłam, wczoraj z butli dostał tylko jakieś 300 - 400 ml... czyli pewnie przynajmniej tyle samo possał ode mnie :) w ogóle jest bardzo kochany i grzeczniutki, jak rzadko które dziecko... jak nie dokucza mu głód, w ogóle nie marudzi :)
... dzisiejsza poranna waga: 68,6 kg... spada w szalonym tempie... aż zaczynam się tym martwić... w sumie może to dlatego, że strasznie się pocę... moją koszulę nocną rano można wykręcać...
pozdrowionka :)
... wydaje mi się, że jest postęp... butelki nadal używamy - ze sztucznym mleczkiem, bo jakoś ściąganie laktatorem jak na razie mnie wykańcza (w ciągu godziny tylko 20 - 30 ml); schemat jest taki - zaczynam karmienie od piersi - Pchełka ssie długo - godzinę lub więcej, a później w razie potrzeby daję butelkę - wczoraj Danielek wypijał z niej już nie 80 ml, a 50 :) zawsze to coś :)
... dzisiaj postaram się przystawiać go tyle, ile będzie chciał w ciągu dnia i nie dokarmiać sztucznie, w nocy zobaczymy - wszystko zależy od tego, jak nam pójdzie w dzień :) aha... będę też pilnować posiłków i picia... bo od porodu jakoś nie mam na to czasu i jem po dwa razy dziennie... może faktycznie ten mój pokarm nie jest wartościowy...
...
... niestety bez butli ani rusz... Malutki wisi na piersi bez przerwy 2 - 3 godziny, a ciągle jest mimo to głodny - dostaje pierś, pociąga kilka razy i śpi... jak mu zabrać, budzi się, znów dostaje, zasypia... i tak w kółko... staram się nie pozwalać mu na spanie przy cycy, budzę go, ale i tak to nic nie daje - nawet po 2 godzinach ssania od razu dalej szuka... piersi mnie już bolą i daję butlę - zjada 70 - 80 ml mleczka... to ile on może zjeść ode mnie? chyba bardzo mało... może źle go karmię piersią... nie wiem... ale czuję, że ssie... oj aż czasami można nieba liznąć ;)
... waga bez zmian - 69,5 kg :)
... ssie :)
... zmęczyłam go tak, jak radziłyście i nauczył się już :) walczył ze trzy godziny, ale w końcu się poddał :) co prawda się nie najada, ale polubił pierś :) chyba nic się nie stanie, jak dokarmię go na koniec mlekiem :)
... wczoraj po tych zmaganiach byłam wykończona... nie dałam nawet rady zjeść kanapki... ale w końcu spałam dobrze (od czwartku nie udało mi się pospać dłużej niż dwie godzinki)... od razu mam więcej sił :)
... dzisiejsza waga: 69,5 kg :)
... szczegóły...
... dzisiejsza waga: 70,5 kg :) tak sobie pomyślałam, że wczoraj minął drugi rok od momentu, kiedy trafiłam na vitalię... wiele się od tej chwili zmieniło... o ile piękniejsze stało się moje życie :) chociaż ważę praktycznie tyle samo, co dwa lata temu i mogłoby się wdawać, że ten czas został "zmarnowany", na dzień dzisiejszy moja waga mi nie przeszkadza... mam nadzieję, że powolutku uda mi się zgubić to, co niepotrzebne, ale o tym pomyślę za jakiś czas... co innego jest teraz w centrum moich zainteresowań :)
... nie wiem, czy uda mi się wszystko opisać, ale spróbuję :)
... zacznę od początku... we czwartek dzień rozpoczął się jak najbardziej normalnie i nic nie wskazywało na to, że coś się zaczyna dziać... no może dziwne wydawało mi się to, że jakoś nie mam apetytu... nawet Tomek nie mógł się temu nadziwić, że taki żarłok jak ja od południa niczego nie chce jeść... bywa... tego dnia umyte zostały wszystkie okna, firanki poprane (ja tylko je poprasowałam, a resztą zajął się mój Mąż)... ugotowałam leczo...mieliśmy kilku gości... wszystko wydawało się być normalnie... wieczorem zadzwoniła do mnie Mama, żeby zapytać, czy przypadkiem nie rodzę, bo ona ma bóle porodowe - wyobrażacie sobie? :) ja jeszcze niczego wtedy nie czułam, więc się pośmiałyśmy i pożegnałyśmy... ja jeszcze żartowałam, że Dzidziuś musi poczekać z przyjściem na świat przynajmniej jeden dzień, bo następnego dnia Mama miała mi przywieźć klapki pod prysznic do szpitala :) nie minęła godzina i faktycznie zaczął mnie boleć brzuch... w typowo miesiączkowy sposób... ale poszłam się wykąpać, wzięłam nopę i nadal byłam przekonana, że to jeszcze nie to... skurcze stały się uciążliwe już około dwudziestej pierwszej... i powtarzały się regularnie co pięć minut... zaczęłam się bać... miałam nadzieję, że to fałszywy alarm, więc poszliśmy spać... ja nie mogłam zmrużyć oka, bo dolegliwości nie miały zamiaru ustąpić... około północy ból stawał się już trudny do wytrzymania, więc zbudziłam Tomka, jeszcze pół godziny obserwowałam odstępy między skurczami i doszłam do wniosku, że nie ma na co czekać... zadzwoniłam do kliniki i powiedziałam, co się dzieje... w międzyczasie pojawiło się krwawienie... okazało się, że właśnie odbywa się poród, ale jeżeli się martwię mam przyjechać na ktg... na szczęście pomyślałam o tym, żeby na wszelki wypadek zabrać torbę (którą pakowałam dzień wcześniej)... paru rzeczy nie dopakowałam, bo myślałam, że jeszcze wrócę do domu... ot naiwność... około wpół do drugiej byliśmy na miejscu - taksówkarz sobie żartował, że jeszcze pewnie nie to, bo mam za wesołą minę, personel też, a po badaniu okazało się, że mam rozwarcie na trzy centymetry i zostaję... kobietka na sali porodowej miała mniejsze, więc przetransportowano ją gdzie indziej, a mnie od razu na łóżko... po godzinie, kiedy wszystkie papiery były już powypełniane, przyszedł lekarz, zbadał mnie i okazało się, że rozwarcie zwiększyło się do sześciu centymetrów... ból był do zniesienia, ale posłuchałam rady lekarza i dostałam znieczulenie... całe szczęście... u kobietki, która zaczęła rodzić przede mną, poród postępował znacznie wolniej, bardzo krzyczała... ja w pierwszej fazie porodu jakoś ten ból wytrzymywałam... o wiele gorsza była w moim odczuciu druga faza - nie tyle ból, co uczucie rozdzierania od wewnątrz... bardzo pomógł mi lekarz, który odbierał poród, ale przede wszystkim to, że Tomek był cały czas ze mną dawało mi ogromne poczucie bezpieczeństwa, komfortu, bliskości... do końca nie wiedziałam, czy ma być przy porodzie i bardzo się cieszę, że tak jakoś wyszło, że był :) poród rodzinny jest faktycznie wspaniałym wynalazkiem :) i faktycznie wszystkie te przykre doznania stały się malutkie, kiedy Danielek już się wydostał i zobaczyłam go :) miał 55 cm i ważył 3420 g :) dostał 10 punktów :) niestety nie trafił na mój brzuszek, a do inkubatora, ale to nic :) po dwóch godzinach mogłam go już przytulić :) niestety nie obeszło się bez nacięcia, bo popękałam i tak... chyba dlatego, że na początku drugiej fazy nie za bardzo mi szła współpraca z położną... trudno... na koniec oznajmiłam wszystkim, że ja już dzieci nie rodzę, co przyjęto ze śmiechem ;) podobno każda tak mówi... ale nie żałuję, że przez to wszystko przeszłam :) "opłacało się" :) wybór kliniki był strzałem w dziesiątkę :) wspaniała atmosfera, opieka, zainteresowanie pacjentem... nie żałuję wydanych na nią pieniędzy :) i Malutki wynagradza mi wszystko jednym swoim grymasem czy śmieszną minką :) jest bardzo grzeczny... praktycznie je i śpi... mamy tylko problem z karmieniem, bo nie chce ssać piersi - ja dopiero od wczoraj mam pokarm, a on już się wycwanił i wie, że z butli można się najeść bez większego wysiłku... nie poddajemy się jednak... kupiliśmy laktator, przystawiamy do piersi Malucha, ale na razie karmimy praktycznie sztucznie... to mnie troszkę martwi... ale nikt nie mówił, że będzie łatwo...
... jeżeli chodzi o moje samopoczucie, to różnie z tym bywa... kiedy jesteśmy we trójkę lub przyjeżdża moja Mama, jest dobrze... i tak jestem płaczliwa, ale czuję się wtedy bezpiecznie, dobrze... no kiedy ktoś próbuje się nachalnie wtrącać i ma tysiące rad - do tego archaicznych i głupich, to mnie coś po prostu strzela... najgorsze, że nie wypada jakoś tego po sobie pokazać... a ja jestem rozdrażniona przez długi czas potem... ale jak tu się nie denerwować, kiedy mi ktoś o m o i m dziecku mówi, jakby to było jego... a jest tylko babcią... jakoś sobie z tym nie radzę... na szczęście Tomek mnie bardzo wspiera... opiekuje się, robi wszystko w domu, tuli, zapewnia rozrywki :) wczoraj dostałam od niego naszyjnik, na który wydał chyba fortunę... aż się wzruszyłam :) oczywiście nie ze względu na cenę, ale na sam fakt :)
... trudno się siedzi, więc będę kończyć... gratuluję tym, którzy dotarli do tego miejsca :) tym, którym udało się przeczytać i zrozumieć chociaż cześć z tych bezładnych zapisków też ;)
... przesyłam wszystkim vitalijkom moc uścisków :)
... Boże święty :) ile wspaniałych wpisów :) DZIĘKUJEMY :) na razie nie jestem w stanie nawet do Was pozaglądać... jestem padnięta... w sumie to dopiero czwarta doba po porodzie... może jutro uda mi się to wszystko opisać :)
... dzisiaj rano waga pokazała 70,9 kg... czyli kotek (ten na pasku wagi) poza zasięgiem, ale już bliziutko :)
... niespodzianka :)
... piątego września w piątek o godzinie 5:55 urodził się Danielek :)
... już jesteśmy w domku :) moja Karolcia (kochana "mała" Siostrzyczka) pożyczyła nam swojego laptopa na czas, kiedy jesteśmy odcięci od świata :) więc będę mogła napisać coś więcej, jak tylko troszkę dojdę do siebie... na razie jestem słabiutka... ale przeczytałam Wasze komentarze - dziękuję :) jesteście kochane :)