- Pomoc
- Regulamin
- Polityka prywatności
- O nas
- Kontakt
- Newsletter
- Program Partnerski
- Reklama
- Poleć nasze usługi
© Fitatu 2005-24. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.
Ostatnio dodane zdjęcia
Grupy
O mnie
Informacje o pamiętniku:
Odwiedzin: | 1819945 |
Komentarzy: | 19150 |
Założony: | 16 marca 2009 |
Ostatni wpis: | 15 lutego 2019 |
kobieta, 62 lat, Warszawa
158 cm, 63.10 kg więcej o mnie
Postępy w odchudzaniu
Masa ciała
1.
Ktoś kiedyś dowodził, że przerasowane psy z miasta nie mają instynktu. Nieprawda!
Gruby siwy jamnik zawzięcie próbował się wytarzać w zasuszonej padlinie przejechanego jeża na skraju osiedlowej uliczki. Odchodził i znowu wracał, i znowu się wkręcał w truchło.
2.
Wieczorem wybrałam się na rower. Nie sama, nie! Pod opieką. Po płaskim. I tempo miało być jednostajne. Było, owszem. Ale wcale nie wolne. Ja narzucałam.
Na początku czułam, jak z każdym obrotem pedałów zostaje za mną ból ostatnich dni. Oddychałam pełną piersią i z radości jechałam bez trzymanki. W drodze powrotnej niestety 2 razy mnie dopadło bolenie i bezdech, ale krótko i łagodnie. Tylko raz musiałam zejść z roweru.
Dobrze, że się wybrałam pod opieką.
3.
Saska Kępa pachnie i wygląda dokładnie tak jak powinna. Jak kiedyś Osiecka napisała, jak Marylka wyśpiewała.
Wszędzie piramidkowe kaskady kwitnących kasztanów. Wszędzie oszałamiający bzowy zapach. Nawet na Francuskiej, gdzie z reguły czuć wyziewy z Efezu, tego najlepszego stolicznego kebaba. Zielono i soczyście.
Dzielnica żyła do późnej nocy. Knajpki otwarte do późna, dzieci na rowerkach.
4.
Cudny wczorajszy wieczór! Oszałamiająco ciepły. Oboje nosiliśmy ciuchy cykladzkie. Moje ostrogowe pięty dały się namówić na niewielki spacer.
Pachniał bez. Latały płonące lampiony. Z plaż wiślanych i z miasta_Cypel dolatywały dźwięki całonocnych imprez. Pan i Władca miał takie miękkie dłonie.
5.
O 4:30 obudziły mnie kuchenne łomoty. Potomstwo wróciło. Jak to jest? Wyszli gdzie indziej i kiedy indziej, a wracają razem. No, trzeźwi to oni nie wrócili. Jakieś krzesło kuchenne łomotnęło. Przysnęłam. Za moment 5 końcowych dźwięków mikrofali. I znowu 5 brzęczyków. Znowu. Upuszczona łyżka brzęczy na kafelkach.
Się podniosłam. Z warkotem wchodzę do kuchni. I mi warkot w gardle zamiera. Jedzą właśnie trzeci talerz pomidorowej. Razem. Z jednego talerz. Jedną łyżką.
- a bo nie chcieliśmy, żebyś miała dużo do zmywania. . .
6.
Późnym porankiem wchodzę do kuchni. Posprzątane. Pachnie bez.
One przedświtowo wyszły i narwały dla mnie bzu !!
(Mam tylko nadzieje, że nie kradły komuś obcemu, a tylko z tych krzaków, co je z sąsiadem Darkiem na bezpańskiej ziemi sadziliśmy. Tak, to ten sam sąsiad, z którym zimą razem odśnieżamy społecznie)
7.
Waga drugi dzień z rzędu odrobinkę poniżejpaskowa.
Waga PO-majówkowa absolutnie nieakceptowana. Dobija sześćdziesięciu.
Ponadto oboje mamy obudzony właśnie syndrom Gotującej Matki-Polki i obojgu nam pyszności wychodzą. Potomstwo zajada, czemu nie. Ale my też.
Zdjęcie pierwsze, PO-majówkowe
Nie, nie mam siebie w postaci różowej ani niebieskiej barbie.
To tylko liście deszczowe.
Wycieczka PO-wypadkowa
Tak, w sobotę miałam rowerowe BUM!, PO 5 km było BUM! czołówka rowerowa.. .. ..
ale tak strasznie chciałam jechać w słońcu, że pojechałam dalej, zrobiłam 40 km z ogonkiem, byłam na samolotowej drodze podejścia do lądowania, jest nowa górka , troszkę z boku pasa podejścia
ale jest wyższa, można skakać bliżej brzuchów samolotowych
wróciłam POstłuczkowa, ale adrenalina mi zmąciła w głowie, prawie nie czułam bólu -i ponieważ wcześniej obiecałam Panu i Władcy, że z nim przejadę jego codzienne rowerowe minimum, no to pojechałam, ostro ciśnięte ponad 21 km, adrenalina opadła, wracałam na ostatnich nogach
noc obolała
bilans czołówki : chyba wybity lewy kciuk, nawet dzwonka nie mogę zasprężynować, na obu kciukach siniaki i paznokcie złamane, pod paznokciem krwiaczek, otarty prawy łokieć i dziurka głęboka w prawej dłoni, wieeeelki siniak na prawym udzie, i niestety zdarta skóra z prawie całej łydki, prawej, jeszcze jakiś minisiniaczek na kolanie i guz niewielki na głowie, ta łydka najgorsza, wciąż się sączy
jakby kto się pytał, po czołówce i po urazie przejechałam jeszcze prawie 62 kilometówr, więc albo jestem nienormalna albo kocham rowerowanie bardziej niż siebie
palec POszpitalny
rano się obudziłam ze spuchniętym i obolałym palcem
ślicznie wyglądało, nie mieścił się w skórze, cudny, gładziutki, całkowicie zniknęły z niego zmarszczki
PO 3 godzinach w wojskowym szpitalu na Szaserów wystawiono diagnozę:
górny staw kciuka skręcony, środkowy staw kciuka wybity, intensywne zaczerwienienia wokół stawów, kciuk spuchnięty, ograniczenia ruchomości spowodowane obrzękiem
leczenie: stosować unieruchomienie w pozycji górnej, okłady z zimna i żelu przeciwbólowego, zalecane kilka dni oszczędnego używania.
Może to i dobrze.
Marazm mnie ogarnął. Niechciejstwo.
Dwie noce niespanie. Siniaki bolą przy zmianie boków. Koszmary wybudzają co 2 godziny, a potem od pierwszego ptasiego wrzasku to sen w ogóle odbiega.
Aura zaokienna całkowicie odpowiada moim nastrojom, około 10 stopni i albo pada, albo leje, albo podsycha między opadami.
Więc nawet rower odgórnie uniemożliwiony i mnie nie wścieka unieruchomiona dłoń.
Zrobiłam przebierkę książek. 3 kilo do pobliskiej biblioteki synalek zaniesie. Jedno kilo do surowców wtórnych, do makulatury, w tym mała jednotomowa encyklopedia PWN z 91 roku. Informacje się starzeją.
pisać na klawiaturze mogę bez lewego kciuka
Rąbanko, dmuchanko, całowanko i różowa barbie
Spoooooko, nie będzie wulgarnie o czynnościach sexualnych.
Byłam jak laleczka barbi, niezamierzenie. Bo się ubrałam na wyjazdową majówkę w ciuchy, co je mam na Cyklady. Różowa miniówa, różowe klapki, oczojebna różowiasta wycięta koszulka i wystające spod niej karminowe ramiączka stanika. Odruchowo makijaż pendant i do różowej siatki wsadzona niebieska torebka, bo mi się przepakowywać nie chciało i czasu nie stykło. A na okrzyk, że na ganek majówkowy wchodzi barbi, oburzona odpowiedziałam, że nieprawda, bo mam okulary (ops, mam przecież przeciwsłoneczne różowe szkła) i że biust już nie taki szpiczasty. Na to dostałam odpowiedź, że nawet powiewający koński ogon mam związany gumką różową ze srebrnym. Tego to już nie wiedziałam, to było odruchowe.
Gospodarze, 6 gości dorosłych i kilkoro doroślejącej młodzieży. Jeden z tej młodzieży był szalenie oczołapny, w takim specjalnym typie, za którym głowę traciłam w nastoletnich czasach. Facet córki gospodarzy. Więc oczywiście oczy syciłam estetycznie. I jakoś tak grawitowałam, by się bezczelnie wygapiać.
I razem dmuchaliśmy. Nie się! W grilla. Razem, potężnymi dmuchami. Bo się dmuchawa grillowa zepsuła, a powietrze stało. Tak się rolą przejęłam, że potem, przy drugim rozpalaniu, pocałowałam. . . hehe, grilla. Brodą. Się oparzyłam i mam teraz na niej długie ciemne i swędzące oparzenie.
A wieczorem, gdy mgły opadły i temperatura też opadła, w zimnicowe okolice 22 stopni, się przebrałam. Na luźno, do ogniska, do gitary i śpiewów. Też jakoś odruchowo te ciuchy przygotowałam. Bialogranatowe skarpetki, błękitne spodnie, bluzka długorękawna w bieli, niebieskości i srebrze, z kleksami czerni. Jasnogranatowy polar i oczywiście, teraz już pilnowałam, jasnoniebieska grubaśna frotka do końskiego ogonka. Tym razem barbi niebieska.
I przy ognisku rąbałam. Nie się. Rąbałam siekierą kolejne kawałki masztu sosnowego. A na facetów zbliżających się do siekiery - warczałam. Naprawdę! Ze 2 lata nie używałam siekiery!
A potem Polak z duszą Peruwiańczyka i Dolores, jego peruwiańska żona, oni śpiewali tylko dla mnie. Nie gram na gitarze od ponad ćwierćwiecza, ale palce mi się same w akordy układały. I te melodie, szarpiące gdzieś moją muzyczną i estetyczną pamięć. I oni, tak cudownie zgrani w duetach, jakby sobie muzyką życie opowiadali. Zresztą, cóż dziwnego, jako młodzi ludzie przez 5 lat grali w zespołach andyjskich na warszawskiej starówce.
Tak mnie ta muzyka rozszalała, żem ściągnęła gumkę z włosów, machałam nimi, ciałem wyginałam. A potem usiadłam tyłem do ognia, a twarzą do nich i słuchałam. I, wstydząc się, ćwierćwiecza palenia i zniszczenia własnego głosu, podśpiewywałam. Wokalizę spróbowałam tylko raz wykonać. Potem już tylko słuchałam. W zachwycie.
A potem się od ogniska oddaliłam, poczuwszy, że za duże szumy mam. Po schodach na pięterko 2 razy biegałam, bagaże wnosząc. A potem mnie zmogło, zwinęłam się w siedzący kłębuszek na przedostatnim stopniu, przytuliłam plecy do boazeryjnego drzewa i błogo zasnęłam.
Następny dzień dobry od rana. Wstałam, o dziwo z łóżka. Jakąś dobra dusza dopomogła moim zwłokom.
Ptaki śpiewają. Na ganku z ziołową herbatką usiadłam. Patrzyłam na psy i na ptaki i odpoczywałam. Chodzić nie mogłam, wczoraj musiałam jakoś niestarannie stąpnąć i uraziłam obydwie ostrogi. A potem wyjęłam mojego stareńkiego laptopa i pisałam. Pisałam cały dzień, z przerwami na rozmowy, na posiłki, na piosenki, na opowiadanie dowcipów, na herbatki, na kolejne drinki, na kompot z jabłek i świeżego rabarbaru. Z przerwą na wspaniałą burzę, ścianę deszczu i niebo mruczące i ryczące grzmotami.
Zabagniony text, czekający ponad 10 dni, sam mi spływał z palców na klawisze. I te śpiewające ptaki. Do godziny wyjazdu, do 18, miałam prawie gotowe 30 stron textu.
W sobotę rano się NIE WAŻYŁAM.
Bo się nie odważyłam
Synalek i córczę są od sobotniego świtu w domu. Cały dzień spały..