- Pomoc
- Regulamin
- Polityka prywatności
- O nas
- Kontakt
- Newsletter
- Program Partnerski
- Reklama
- Poleć nasze usługi
© Fitatu 2005-24. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.
Ostatnio dodane zdjęcia
Grupy
O mnie
Informacje o pamiętniku:
Odwiedzin: | 1817661 |
Komentarzy: | 19150 |
Założony: | 16 marca 2009 |
Ostatni wpis: | 15 lutego 2019 |
kobieta, 62 lat, Warszawa
158 cm, 63.10 kg więcej o mnie
Postępy w odchudzaniu
Masa ciała
Nie lubię gór. Nigdy nie lubiłam. Nie dość, że nogi bolą, to jeszcze te góry cały widok zasłaniają
Ja jestem człowiek wodno-nizinny i już!
Ale czasem trzeba do gór się zbliżyć. Są wymagania przyjaciół, takie, którym aż chce się sprostać.
No więc spędziłam 2 doby w górach, oddając się z zapałem górskim rozrywkom.
A to chodzeniu pod górę, w góry, i w dół.
A to zwiedzaniu targowiska góralskiego, gdzie oczywiście miałam świadomość, że to przybytek handlu ludowego, strzygącego przyjezdnych. Nie zawiodłam się, obok kierpców i skórzanych klapeczków na obcasiku były i długopisy w kształtach ciupag, wielkości rozmaitych. Ciupagi też były. I wełna w motku, prawdziwa wełniana, ślicznie kremowa, do robienia na drutach. Prawdziwa wełna, ugryzła mnie natychmiast po pogłaskaniu i potem swędziało kilka godzin.
Pierwszy szok, szoczek powiedzmy, przeżyłam, gdy na stoisku ze skórami, poduszkami, muflami, narzutami - wypatrzyłam poduszkę w kształcie imponującego damskiego biustu. Miejsce na głowę, prawdopodobnie męską, wypadało pomiędzy piersiami. Stałam i chichotałam i kroku zrobić nie mogłam, wpatrywałam się zachłannie i znowu się śmiałam. Siłą mnie odciągnięto sprzed tamtego stoiska.
Długo nie trwało, gdy dopadł mnie następny stupor. Stałam i oczom uwierzyć nie mogłam. Ja rozumiem ciupagi, rozumiem szklane kule ze śniegiem padającym na bacówkę, rozumiem ostatecznie nieduże dmuchane owce z otworami w miejscach strategicznych, baloniki z malunkami gór i góralskie portki na 4-latka. Ale oto pod napisem "Oscypki", koło futerek i płaszcza skórzanego - leżały na ladzie pustynne spodnie maskujące i (daję słowo!!) prawdziwie, oryginalne, gęsto tkane chusty arafatki.
Potem przyjaciele, ci co dalej się w góry wypuścili, jedli obiadokolację. My byliśmy już po późnym obiedzie, wiec zadowoliliśmy się suchymi naleśnikami. W końcu w biesiadzie nie chodzi o jedzenie, o żarcie, tylko o towarzystwo, o rozmowę, o wspólnie spędzony czas.
Dwie osoby zamówiły szczupaki. Podano, owszem smaczne bardzo, Dominika dała mi spróbować. Tylko.... jak knajpie nie jest wstyd podawać taką rybę !? Taką, która ma znacznie mniejszy rozmiar, niż dopuszczalny do połowu? Szczupak musi mieć co najmniej pół metra, by można było go łowić. Ehhhh, ludzie... Szok, to jakby rybie dziecko jeść.
Potem w pensjonacie zrobiliśmy sobie przed-imprezowy podkład, a potem wybraliśmy się na góralską zabawę. Knajpa ze 100 metrów od pensjonatu. W ogóle to już koniec drogi, dalej są motoryzacyjne zakazy i koniec asfaltu. Stolik zarezerwowany, ale przecież nie będziemy cały czas siedzieć.
Myślałam, że to będzie prawdziwa góralska muzyka.
Ale się okazało, że "Chata na końcu drogi" idzie pod rękę z nowoczesnością. O ile barmanki/kelnerki były przysadziste, rumiane i w strojach regionalnych, o tyle muzyka była .. hmmm .. nowocześniejsza. Powiedzmy, że to góralskie wersje przebojów różnych, polskich i światowych, nowych i troszkę starszych. Aranżacje samodzielne, autorskie. W wykonaniu dziewczęcym. Ach, tego nie da się opisać !!!
Chwilami nogi same leciały do tańca, gdy w piersi tchu jeszcze brakło po poprzednim wywijaniu, a chwilami szok poznawczy uszny dopadał, bo piosenka znana, tylko że to jakoś, cholera, inaczej leciało. A to na przykład Quinn z koncertu w Argentynie. Oczywiście obowiązkowo Boso oraz Kawałek do tańca. I Czerwone Korale i Golcowie. I w ogóle! Damskie wykonanie Marka Knopflera z Dire Straits. Walczyki, gdzie cała sala śpiewa. I fale przebiegające przez ławy i stoły. Goście w wieku chrystusowym, nastolatki, dorośli i dziadkowie. Elegantki miejscowe i eleganci, cienkie anorektyczki i napakowani chłopcy z siłowni, turyści górscy i turyści rowerowi, dwóch gazdów w strojach częściowo regionalnych jako element miejscowego folkloru, siksy i geriatrycy. Wspólne tańce, skoki, śpiewy. Konkursy głupich min i kaczuszki zbiorowe przystolikowe.
Zauważyłam to jak papierosa przed knajpa paliłam. Hehe, to już koniec drogi, dalej nie ma gospodarstw, a tu krowa na znaku. A we wsi, gdy do miasteczka szliśmy, z kolei na znaku ostrzegawczym, to była dzika zwierzyna. Szoczek hehe, komuś się coś pomyliło.
Wytańczyłam się za wszystkie czasy !!!!
Mój PiW jest mało_tańczący. Ale przecież przy własnym stole miałam ośmiu facetów. Jednemu tylko darowałam, bo kostkę w górach skręcił.
A rozmowa o rowerach górskich i zainteresowanie okazane w czasie przerwy na papierosa facetowi w ciuchach rowerowych spowodowały, że przez 3/4 wieczoru miałam rzadko spotykanego partnera do rock'n'rolla z figurami i podrzutami. Tańczył doskonale, a że miał brzuszek?.... Phi?! Ale za to jak tańczył!
A dwie młode dziewczynki w ubikacji szeptały między sobą i jedna zapytała, skąd mam "cały czas energię do wywijania z tymi wszystkimi facetami". Nos mi z dumy uciekł pod sufit i skromnie odpowiedziałam, że uprawiam sporty różnorakie i ćwiczę wytrzymałość. Ale satysfakcję czułam nieziemską.
Z tej radości aż tańczyłam przez chwilę na oparciu ławy.
Część gości wychodziła z zabawy wcześniej niż my. Po piwie lub dwóch, albo po drinkach, i do samochodów. Ciarki mi po plecach przelatywały stadami. Dopiero kumpel nasz rejsowy, ten stąd, powiedział, że tu wszyscy jeżdżą szalenie ostrożnie. Bo co prawda posterunek policji jest 40 kilometrów stąd, wiec zasadniczo ich tu nie ma. Ale za to pogotowie jest jeszcze dalej, i wszyscy mają świadomość, że zanim dojedzie, to się człowiek wykrwawi. Więc jeżdżą bardzo ostrożnie. Brr, otrząsnęło mną.
I wszystko byłoby dobrze .. .. Wstrzemięźliwa, acz odpowiednia bardzo na taką zabawę, ilość wódeczki z sokiem jabłkowym, potem już tylko sok jabłkowy. Ale któryś z chłopaków zaczął przynosić wiśniówkę. Tacę z tacą, malutkie naparsteczki, tacę za tacą.. ..
... a pić się chciało....
Z lekka mnie to sponiewierało.
Rano na drugie budzenie usłyszałam śpiewy. Podniosło mnie. Wyszłam przed dom z jabłkiem, sokiem jabłkowym, książką i ciemnymi okularami na oczach. Słońce nieziemsko świeciło, żadnego wiatru. Oparłam plecy o nagrzane ciemne drzewo. Grzałam zmęczone ciało, przygłuchnięte uszy, duszę rozedrganą.
W tej wczorajszej knajpie dziś od rana było spotkanie koła gospodyń czy czegoś podobnego góralskiego, może jakiegoś chóru? Z 50 osób, w większości kobiety, wszyscy w wieku co najmniej dojrzałym, ubrania codzienne, cywilne. Stół zastawiony napojami, bezalkoholowymi tylko. Kromy pachnącego chleba i maluteńki grill, serwujący maluteńkie przekąseczki. I akordeon i skrzypki. I śpiewy chóralne, głosy bardzo zgrane, głosy śpiewające na głosy. Słychać, iż często razem śpiewające. I czerpiące ze śpiewu wielką radość, to się słyszy. Samochód jeden na pół godziny, w zasięgu wzroku może ze dwoje turystów. I te śpiewające głosy pod niebiosa, odbijające się od zielonych zboczy. I cichuteńki szum i syk skaczącej wody z niewielkiej kaskady.
Było mi tak dobrze, że nawet nie miałam siły ani czytać ani gryźć jabłka. Tylko słuchałam śpiewu i echa śpiewu i się wygrzewałam na słońcu.
@@@@@@@@@@@@@@@@@@@@
@@@@@@@@@@@@@@@
@@@@@@@@
@@
Jedynym powodem, dla którego warto jechać w góry, jest woda. Żywa woda. Potoki. Wodospadziki. Szum, perliste odgłosy na kamieniach.
Łażąc 3 lata temu po Alpach - zatrzymywałam się przy każdej siklawie, dawałam się rozbryzgom zachlapywać, moczyłam nogi w lodowatej wodzie i budowałam z kamieni zapory.
Tym razem nie. Nie budowałam zapory z kamieni
Byłam tak okropnie zmęczona, że tylko chodziłam do katarakty pobliskiej (no bo chyba tak się nazywa taki próg spowalniający strumienie górskie?) co jakiś czas i robiłam zdjęcia w różnym oświetleniu. Bo słońce coraz wyżej i wyżej i inaczej się układały plamy rozedrganego światła.
miało być lepiej, a jest gorzej
rekord niespodziewany i jesienne takie-tam
Wielki Rowerowy Rekord
Na rowerze, ach, ponad 10 km. Wspaniały rekord!!
Tak, tak. Z pełną świadomością to piszę. Dziesięć kilometrów i 322 metry przejechałam w dniu dzisiejszym.
Aż.!!!
Nie rekordowe 100 km jednodniowo. Nie spore 60 km. Nie moje standardowe 30-40 km. I nie minimalne 22 km, do końca Wału i powrotem.
Zwariowałam ? Taką drobnostką się przechwalać?
Nie!
To duma mnie rozpiera !!!!!
Odbyliśmy dziś ze Staśkiem pierwszą wspólną wycieczkę na dwa rowery.
Wytrzymał. Nie pękł.
Średnia prędkość to było jakieś 9 km/h. (hehe, tyle to ja mam, jak się przedzieram pod ostry wiatr.)
Na płaskim i gładkim osiągnęliśmy na krótki czas jakieś 13 km/h. a z górki 2 razy mieliśmy na liczniku zawrotną prędkość ponad 15 na godzinę.
Dzielne dziecko!!!! W końcu to MOJA krew !!!!!
Wieczorem, już w łóżku, prawie zasypiając, gniewnie i z zawziętością mamrotał, że jutro też mnie na rowery wyciągnie. I że się będzie ze mną ścigał.
A poza tym ... rowerowa jesień.
Zawsze o tej porze, w takiej nagłości z dnia na dzień, odczuwam przemijanie. W sensie, że znów kolejna jesień., że zaraz się zrobi za zimno, że o kolejny rok mniej przede mną.
A to wszystko z prozaicznych i błahych powodów.
Bo od pierwszego września pustoszeją alejki rowerowe. Nagle, z dnia na dzień. Jeszcze dwie doby wcześniej na ścieżkach rowerowych było ciasno, niewygodnie, wszędzie rowerowa hałastra. I nagle znikła, jak zdmuchnięta. Przedpołudniami, gdy bywa, że jadę, spotykam na 10 km dwóch rowerzystów. Dorosłych. Jeden do pracy a drugi trenujący. Owszem, w ciepłe łikendy na ścieżkach i szlakach znowu jest gwarno, ale ja jeżdżę codziennie i różnicę widzę kolosalną.
Bo liście, zamiast jak porządnym, zielonym liściom przystało, zamiast wisieć na drzewach, to spadają. A ja najpierw robię z nich cele. Gdy pustą ścieżką jadę, to zachowuję się jak pijana żmija, jadę wężykiem. Każdy liść chcę zszeleścić pod oponkami, każdy jeden chcę mieć pod sobą, zaliczony. Ale potem nagle, z dnia na dzień, robi się tych opadłych liści za dużo i wtedy jest mi przykro.
Bo robi się zimniej, zimniej, zimniej i zimniej. Najpierw w odstawkę idą koszulki na ramiączkach, a wracają do łask koszulki polo. Potem na jazdy wieczorne zabieram ze sobą cienką polarową kurteczkę. Potem wychodzę z domu już w tej kurteczce. Owszem, jak się zgrzeję po kilku km, to zdejmuję. A potem się przyłapuję na tym, że jej nie zdejmuję wcale. Owszem, mogę ją rozchełstać, mogę z ramion odrzucić, mogę rękawy podwijać, ale nie zdejmuję przez całą jazdę.
Bo w szortach rowerowych marzną mi nogi. I zaczynam w trakcie jazdy się zastanawiać nad miejscem pobytu moich cienkich adresików, bywa, że rozmyślam nawet o grubych dresach bajowych. I że dlaczego ich nie założyłam. A wczoraj na już jazdę założyłam. Cienkie. A marzyłam o grubych. I to już jest jesień.
Bo ręce mi grabieją i wyciągnęłam szare nicianki, mam je w torbie pod kierownicą.jeszcze nie założyłam, ale jeżdżę z nimi.
Bo każdorazowo jesień kojarzy mi się z najgorszym rokiem w moim życiu. Przez cały sezon przejechałam wtedy tylko 200 km. Podłe to było lato, ale jakoś egzystowałam.
A od 3 września całkiem zaprzestałam jazd. I pogrążyłam się w otchłani depresji. Pamiętam, jak wtedy jeszcze przejeżdżałam liście i jak mi było zimno w uda. I jak mi było smutno. A potem przez kilkanaście miesięcy nic nie pamiętam
Szarugi listopadowe mi nie przeszkadzają. Mogą sobie być długie jesienne mokre wieczory. Może być dujawa i plucha i lanie i śniegodeszcze. Może być zimowy brak łońca.
Ale te nagłe pustki na ścieżkach i te liście?.. brrrrrr
PS vitaliowe
Waga o sobotnim poranku ponadpaskowa. Niewiele. 10 deko.
Co i tak jest bardzo ok., bo jakoś ostatnio moje pobyty w wucecie są, powiedziałabym elegancko i uczenie, są .. hm ... hihi ... mało efektywne.
Jarzynki i owocki się zadomowiły we mnie. Chyba dobrze im tam w moim środku. I nie chcą w postaci pozostałości mojego wnętrza opuścić.
Dziwną dobę przeżyłam. Ślub mężowskiej siostrzenicy.
Nienormalny, inny, oryginalny. Wesele i okoliczności towarzyszące też jakieś niemożliwe były.
Panna młoda w średniowiecznej sukience.
(nota bene uszytej przez informatyka z zawodu, krawca z zamiłowania, pracującego w sklepie_nie_dla_idiotów i wyglądającego jak chodząca postać z reklam aliorbanku, nooo, melonik, parasol i stereotypowa angielskość... jak dostane jego fotkę, to wstawię, bo przyjemnie patrzeć na tak perfekcyjnie wystylizowanych ludzi)
Pan młody w butach na grrrrrubej podeszwie i sprzączkach do powyżej połowy uda, przy czym nie wiadomo, gdzie się kończyły buty a zaczynały portki, a może to były stylowe wodery.
Młodzi od ponad roku mieszkają w Anglii, ona maluje ludzi i ilustruje gry, książki, co on robi to nie wiem. Ale ślubu zażyczyli sobie w ojczyźnie. Nie wiem, po co, tam im by było łatwiej.
9/10 młodych goście w czerni, ewentualnie w głębokich granatach i bordo, ewentualnie w zieloności butelkowej. Chłopaki w kucykach do półdupków, generalnie wszyscy chłopcy mają dłuższe włosy niż ich panie.
I zakaz muzyki, młodzi absolutnie nie życzyli sobie mendelsona z głośników urzędowych.
A od komplementu, jaki dostałam zaraz po ślubie, to, daję słowo, zapomniałam języka w gębie. Rozmowy towarzyskie niezobowiązujące, coś mi się do świadka wyrwało o średniej wieku publiczności i że oni tacy młodzi. Przeciągły wzrok oblizujący mnie od stóp do głów i nagle chłystek trzydziestoletni mi mówi " Bez przesady z tą różnicą lat, ja mam córkę w Pani wieku"
Ślub tylko cywilny, a obiadowe przyjęcie rodzinne w sali przyjęciowej parafialnej. (sic!) Panie obsługujące były zdegustowane, bo cywilny to dla nich tylko papier, więc co? jak to? przyjęcie weselne bez ślubu?
Wesele (wieczorne) bezstołowe, tylko z zimnym bufetem. O ile to można nazwać weselem.
Klub Kotły wynajęty w całości. Z rodziny 3 osoby młode i 2 ciotki samotne, rodzice panny młodej i my. Cała reszta to kumple i przyjaciele i wielbiciele muzyki Viridian, bo to gitarzysta i frontmenka Viridian się chajtali. Nie rozpoznaję, jaki to rodzaj muzyki młodzieżowej oni grają, ale ślubny koncert Viridiana był poprzedzony koncertem muzyki celtyckiej na harfie.
W życiu nie byłam na ślubie, gdzie po 23 widziałabym podrygujacego półnagiego pana młodego. Wcale nie z upicia był półnagi, tylko że na scenie gorąco, te światła i dymy.
W życiu nie byłam na ślubie, gdzie w ramach uznania by mnie łapano za tyłek. Mnie???? Sami kuriozalni gerontofilie ???
W życiu nie widziałam mojej córki łaszącej się w tańcu do zdeklarowanego geja, bo "może dla mnie mu przejdzie".... Czy ona nie ma mózgu?
W życiu na żadnym weselu nie wygrałam indywidualnego prawie-konkursu na tańce szybkie. Zaczęło się od Wham! Wake make up before you Go-Go, a potem było szybciej i szybciej i wciąż szybciej. Jako przedostatnia odpadła moja córka. A ja w myślach składałam sobie hołdy uznania za ubiegłozimowe wielogodzinne ćwiczenia wytrzymałościowe na siłowni. I nie wiem skąd wynajdowałam resztki energii. Byłam najlepsza! Młodsi odpadli, kuriozum zupełne.
W życiu nie byłam na weselu, gdzie najśmieszniejszy facet, kolorowy, papuzi i o cienkim dyszkancie oraz najprzystojniejszy, wystylizowany i szalenie oczołapny należeliby do odmiennej orientacji sexualnej. Wyjątkowa nadreprezentacja. Albo taka grupa koleżeńska, gdzie orientacja nie ma znaczenia. Przy czym ten śmieszny wszystkim kobietom oglądał nogi i kolorowe rajstopy, bo sam też je miał na sobie, i dyskutował o wyższości Elledue nad Gattą. A ten przystojny był taki cholernie męski i, jak się okazało, najbardziej pomocny rodzicom młodej w organizacji wszystkiego. Jak to mówi moja szwagierka, że " był jak przynieś, podaj, pozamiataj i poustawiaj i załatw i pomóż, a wszystko z cholernym kocim wdziękiem". Nawet jechałam jego samochodem po śledzie, które się zapomniały w naszym bagażniku. A nad ranem go całowałam, wielokrotnie, mniam!, ależ pachnący! Hehe, przy pożegnaniu i w policzki tylko, ale wielokrotnie, z wdzięczności i w podziękowaniach i imieniu moich szwagrostwa.
W życiu jeszcze barman, który mnie widzi pierwszy raz na oczy, nie stawiał mi drinka. A tym bardziej dwóch.
W życiu jeszcze nie wiodłam nad ranem zbiorowej dyskusji z młodymi o wadach naszego ZUSu.
W życiu jeszcze nie widziałam tańczących koło siebie dwóch tak odmiennych kobiet. Jedna metr pięćdziesiąt pięć, w półprzysiadzie podskakująca. Druga 2 metry z kawałkiem, gnąca się jak szopenowska wierzba i wiejąca długimi ramionami nad głową. Ta mała w podskoku wysokiej do biustu nie sięgała. Nie mogłam powstrzymywać nawracającego śmiechu, ta mała to moje potomstwo.
Po tej ilości alkoholu powinnam mieć gigantycznego kaca. Nie miałam. Ale za to po powrocie spałam non-stop prawie przez 14 godzin, wstawałam tylko sikać. Rany!!!!! Jak mnie okropniście bolało całe ciało, a spody stóp paliły piekielnym ogniem. I na lewą nogę kuleję. Chyba się całościowo nadwyrężyłam.
Wstałam po tych 14 godzinach, zjadłam górę wędlin i 3 ogórki kiszone, 4 duże śliwki, wypiłam ziółka na trawienie i herbatki owocowe, napisałam 1 maila, 3 razy postawiłam pasjansa i dalej spać, 8 godzin.
A dziś rano ciałko jak u młodej bogini, nic nie boli, nic nie dokucza, żadnych zakwasów ani siniaków. I w ogóle świat jest piękny !
Waga sobotnia mocnoponiżejpaskowa
Waga niedzielna perfekcyjnie paskowa
Waga poniedziałkowa za wysoka
Ale gdy się uśredni wynik z trzech dni - to jest ok.