Witam wszystkich walczących tu z kilogramami, przyzwyczajeniami i ....samymi sobą
I witam siebie, nieustannie gotową na zmiany, wyrzeczenia i sukcesy.
Uzależniona od roweru, wciąż przesuwam granice, więcej km, mniej wrażliwości na deszcz czy śnieg, jeżdżę wszędzie, nie pogardzę nawet indoor cycling.
Nie biegam - nie lubię, ale zajęcia w klubie typu interwał, TBC uwielbiam.
Siłownia - hmm, uczucia embiwalentne, inaczej nazwać tego nie umiem, nie lubię ale doceniam efekty i zmuszam się.
Za każdym razem jak wracam czuję, że na wakacjach super, ale mój "dom" też jest taki jak lubię. Usunęłam z niego wszystkie nieżywe owady, posprzątałam i zdjęcia teraz oglądam. Dwa tygodnie, a ile miejsc!!
A od jutra treningi, bo jak się chce wypoczywać w taki sposób, trzeba mieć kondycje.
Tym razem trasa: nasz las = pomiędzy Bugiem, a Narwią (bo padało) \Małe Swory i rowerowanie po Borach Tucholskich, trasy wg mnie tak 5 pkt. w skali 10. Potem przedłużony szlak Zbrzycy na kajaku ( tak, zapomnieliśmy wioseł i musieliśmy używać "obcych" = sztywnych. A teraz lato się skończyło, a my w okolicach Ostródy, domek jak dla krasnali wynajeliśmy... Jem ledwo co, kcal uzupełniam piwem i służy mi ta dieta, nawet leginsy trochę wiszą.. Tylko moja chusta podrosła trochę.
Od dłuższego czasu jakoś tam mnie uwierało, że ukrywam siwiznę i wkładam w to tyle kasy i czasu. Ale podczas naszych szkockich wyjazdów, widziałam dużo kobiet niekoloryzowanych, i nawet gadałam o tym z S., ale on jakoś się nie wypowiedział wprost, co znaczy, że średnio mu się to podoba. No to mnie też🤔.
No ale jak teraz o tym myślę, to te kobitki były nie w moim typie, były albo takie "wyczesane", albo zaniedbane ogólnie..
Ale przez wakacjami/tymi bieżącymi wakacjami, miałam kilka wpadek z terminami wizyt u mojej kolorystki i odrosty zamieniły się w wielkie, półroczne prawie odrosty.
I na końcu szlaku Rospudy, w Gołej Zoście na śniadaniu, S. mówi niespodziewanie: po co właściwie farbujesz włosy, te siwe, tak do Ciebie pasują.. w to mi graj, ale zobaczę, bo to nie jest nieodwracalne na szczęście.
Fotka jest już ze stanicy w Babiętach, gdzie przekonałam się, jak trudno jest wyciągnąć nogą z opony, gdy druga noga nie dotyka dna..
Cztery dni = Rospuda około 68 km, całkowita pustka, stan wody niski, co znaczyło kamienie wszędzie i ciasno pomiędzy trzcinami, a tam właśnie były stada gzów, ale na jeziorach cudnie. I chyba nigdy woda nie była taka ciepła:)
A potem cztery dni rowerowe, już tak tuż przy litewskiej granicy. I było takse. Głośno na campingu (jedynym w okolicy)
Zamiast kolorowych domków i cerkwi, rolnicze farmy, pierwszy raz widziałam i wąchałam!!, urządzenie, które przenosi gnój. Jeziora niedostępne, a lokalne jedzenie nie dla mnie (tłuszcz i ziemniaki w różnych wersjach).
Nareszcie (od 1 lipca) aktywowałam Multisport, ale niemiła niespodzianka: większość klubów, które mam po drodze, przestała Multisporta honorować😭. W jedynym, moim ulubionym, honorują, ale zajęcia są w słabych dla mnie godzinach. Lubiłam robić to po drodze z corporoboty, a teraz wchodzę do domu i zamiast wrócić i ćwiczyć, zalegam.
W sobotę się zorganizowałam. 45 minut sztang o 8,30🏆, potem 15 minut stepera (bo teraz w czasach covida zajęcia są krótsze, potem 45 minut hiit. Szczególnie te wszystkie deski gorzej mi robić, ale co tam się dziwić, po ponad roku domowego i corposiłkowego pitu pitu. Super było, a potem jeszcze km wykręcone w gdzieś koło Narwi, na obiad sandacz, sałatka i pieczone kartofelki (z czego dużą cześć dostał S.)
I kurki się pojawiły = składniki na niedzielne śniadanie:
A od piątku zaczynam urlop mniejszy, 10 dni na Suwalszczyźnie = najpierw Rospuda + potem rowery.
Pogoda najlepsza z możliwych = upały, upały, upały..
Pusto, cicho, pyszny sandacz codziennie. Nie chce mi się liczyć ile km przepłynęliśmy, ale dużo, część pod wiatr🤐 + około 7 km marszu (tak mało, bo już poziomki dojrzały).
Mój brak apetytu po chorobie przekształciłam w nawyk jedzenia mało i nieczęsto i bardzo prosto: kasza, warzywa we wszystkich odmianach, jajka, jabłka..., a przebojem jest gotowany kalafior.
Waga 55 kg😁 zamiast 57 i cos tam. Ubranie wreszcie nie są ciasnawe, a ja znowu czuję, że jestem w ciele, do którego przywykłam i które lubię.
Aktywowałam kartę Multisport od 1 lipca, nogami przebieram z niecierpliwości, a na razie codziennie moje rowerowe 20 km + 30 minut różności na mojej korposiłce.
A w naszym lesie, 4 niebieskie jajka zamieniły się w dwa malutkie, nielatające jeszcze kosy łażące koło domku.
Slipstrawagana nr 2m, po kąpieli wygląda wreszcie jak piękna chusta, a ja mam nowy projekt już wydrukowany, ściegiem głównym jest brioszka, do której pierwszy raz się przymierzam...
Na dachu naszego leśnego domu, zaczęły tupać gołębie sąsiada. Tak około 6-stej rano. Dach jest blaszany, więc strasznie tupią🤐. W dzień też. I jak S. szyszkami w nie rzuca, to one nic. Ale jak szyszkę w procę załaduje, to w pół sekundy już ich nie ma.
I S. czarnego ptaszora zrobił z tektury, polakierował i na sznurku podczepił do anteny na dachu. I teraz czarne ptaszory tupią po dachu od 5,30, tak jakby ten tekturowy ich wabił.
A ja na drzewie takie gniazdo odkryłam:
I niebieskie tam leżą:
ale kos to czy szpak????
I dlaczego biegająca tam wiewiórka ich nie pożre? Ani jakiś wsiowy kot?
W piątek jeszcze lało (dobrze, że nie ...😉), w sobotę było takse, a w niedzielę to już prawie lato.
Tylko szkoda, że mniszek zaraz zakwitnie i gorzki będzie.
Konwalie prawie, że już kwitną, dzikie wiśnie, uwielbiane przez szpaki (a może to są kosy??) już prawie przekwitają.
Prawie 100 km nakręcone i codziennie był trening funkcjonalny = zbieranie i ciąganie drzewa, po to żeby je spalić w ognisku. I sadzenie winogron i dereni. Ale to ja pomocnikiem tylko jestem, S. tu tyra..