Witam wszystkich walczących tu z kilogramami, przyzwyczajeniami i ....samymi sobą
I witam siebie, nieustannie gotową na zmiany, wyrzeczenia i sukcesy.
Uzależniona od roweru, wciąż przesuwam granice, więcej km, mniej wrażliwości na deszcz czy śnieg, jeżdżę wszędzie, nie pogardzę nawet indoor cycling.
Nie biegam - nie lubię, ale zajęcia w klubie typu interwał, TBC uwielbiam.
Siłownia - hmm, uczucia embiwalentne, inaczej nazwać tego nie umiem, nie lubię ale doceniam efekty i zmuszam się.
W sobotę była już tak nisko, że nie było nic widać, wilgotno było, śnieg został tylko na nartostradach. Pustych, bo narciarze nie byli chętni, żeby w takie mleko wjeżdżać i krzesełka jeździły puste.
Więc wróciliśmy dzień wcześniej(ja oczywiście po ponad godzinnym pożegnalnym marszu). Głowa pełna super widoków, kroków zrobione tysiące.
W nagrodę dzisiejsze już 25 km na rowerze, po okolicznych lasach. Niewiarygodnie ciepło i niewiarygodnie czysto i spokojnie. Tak około 10 lat już, nie było mnie w domu w tym świąteczno-sylwestrowym okresie, a z poprzednich zapamiętałam wrzaski, strasznie głośną muzykę i nieustannie odpalane petardy. Rano fura śmieci, potłuczone szkło i żywego ducha.
A teraz cisza, petardy tylko trochę, a rano ludzie biegali, pedałowali, łowili ryby, spacerowali. I żadnego śmiecia.
A ja na drutach mam zaczętą brioszkową chustę i meczę się z nią okropnie...
Jest go dużo, ale jest tylko wysoko, albo tak, gdzie na zjazdowych nartach się jeździ. I z mgłą do pary 😢. Ale jest ciepło i bezwietrznie. Śladówki stoją w narciarni a my na nogach pomykamy cały dzień 👍. Jedzenie niedobre = obiady symboliczne, długo się na nie czeka, ale żadna muzyka przy tym nie bębni, pusto jest w górach, a nasi sąsiedzi jak dotąd idealni. Super jest 🤩.
Wyjazdy w pierwszy dzień Świąt są szybkie:) Drogi puste, tirów wcale. 5 h minęło jak z bicza trzasł. Był jeszcze czas na dłuugi spacer oświetloną leśną drogą przy rwącej Łabie. Śniegu tyle co kot napłakał 😠. Ale jak pachnie tu powietrze... Prognoza na jutro _deszcz od 12.
Deszcz się rozkręcił dopiero o 14, co dało nam czas naprawdę się nachodzić po tych bliższych górkach i przypomnieć sobie (to nasz drugi raz w Spindlerowym) co i gdzie. Plan na popołudnie: magiczny serial z zaginionym statkiem Prometeuszem,a na obiad podgryzanie wszystkiego co tu jest z konopiami, popijane herbatką z konopii. Mój pierwszy raz. Były dwa rodzaje ciasteczek, bardzo dobrych, jedne jak owsiane z kawałeczkami czgoś??, drugie jak twarde pierniczki. Czekolada czekoladopodobne, ale głodny S. pożarł całą. Herbata słodko wstrętna. Serial zakręcony, jak piękny, mroczny sen, idealny na walący w dach deszcz...👻👺
W piątek jeszcze w korpo dzień jak co dzień, tylko pusto i ciemno (światła każdy przy swoim biurku włącza oplikacją w telefonie, która w 1/3 telefonów nie działa). W przerwie ostatni w tym roku trening, trochę lżejsze obciążenie, więcej powtórzeń, nogi i core.
Plany na przyszły rok: wrócić treningów w klubie, brakuje mi energii grupy i moich fit znajomych...
Potem w deszczu (jak ja polubiłam deszcz po śniegu i lodzie, ślisko wreszcie nie jest, a że mokro - no cóż...) do domu = początek wolnego tygodnia.
W tym roku wszyscy dookoła chorują, więc Wigilię spędziliśmy we dwoje, nie robiąc nic wigilijnego :), a Mikołaj przyszedł i tak :). Mnie przyniósł dużo cudownie miękkiego merynosa w wielu morskich kolorach na raz. Będzie z niego duży, rozpinany sweter, z kilkoma wypracowanymi detalami.
I jeszcze pakowanie było-nienawidzę.
A dzisiaj wreszcie do Spindlerowego Młyna na tydzień jedziemy. Pogoda ma być pod psem :(
Niech te Święta będą dla Was takie, jakie lubicie najbardziej, zdrowe, spokojne, bez spiny.., a kilogramy niech sobie spadają wraz z deszczem :)
Mam teraz, nietypowo dla mnie, fazę oglądania seriali, zamiast czytania i tylko słuchania. Bo przy szydełkowych kocykach z aplikacjami potrzebuję takie rozrywki_tła.
Najpierw poszło The Handmaid's Tale, zaskakująco dobrze poszło, bo kiedyś już, ja=wielki fan Margaret Atwood, spróbowałam i na nie było (chyba dlatego, że niepotrzebnie razem z S. oglądałam)
Potem drugi raz The White Lotus - świetny przy szydełkowaniu 👍.
W międzyczasie kilka porażek, w tym Wednesday właśnie. Ale jak już dni posuchy nadeszły, jeszcze raz do Wednesday się przymierzyłam, obejrzałam kawałek dalej niż poprzednio i przepadłam 😍.
A teraz kocyki skończone, ale u Jarmuża wypatrzyłam This is us, więc serialowy maraton chyba się nie skończy wraz z kocykami (drugi i ostatni już się suszy).
To co ostatnie przed świętami było do zrobienia - włosy i 20 szt, paznokci pomalowane (na stopach bordo ze złotem!!!🤔, a włosy bez tych czerwonych plam ofkors).
A zamiast codziennego roweru, kilometry maszerowania po nieodśnieżonych chodnikach, mijając stojące w korkach autobusy bo miejsca bliskie rowerowo okazały się bardzo odległe bez niego.
Kiedyś to był zwykły zimowy dzień. Śnieg prószący od rana = wieczorem napadane tak z 10 cm. Wiatru cos tam, mrozu tez coś tam. Teraz to ma ludzka nazwę i jest poprzedzone ostrzeżeniami, jak przed kataklizmem 😉. Tylko dzisiaj zamiast rowerem, do pracy jadę kolejką WKD, bo ulice zupełnie nieodśnieżone.
I cieszę się, po dużo śniegu jest już w Karkonoszach, a pierwszego dnia świąt do Szpiglasowego Młyna na tydzień jedziemy!!! I już w kamerki zaglądam, jak tam i co tam.
W środę mam być u fryzjera, w czwartek hybryda na wszystkie dwadzieścia paznokci (góra - głęboka czerwień, dół - butelkowa zieleń ze złotymi drobinkami) i bez roweru, będę miała kłopot z komunikacją 😥.
W niedzielę wieczorem poszliśmy z S. na długi spacer do parku, było pięknie.
A od Mikołaja taką ślicznotę dostałam (była wtedy tylko zielona pałką, teraz już widać, że będzie blado różowa).
Ani razu nie było slizgawicy, deszcz jeżeli już, to w nocy, albo nieduży .
Śnieg od czasu do czasu i tak dla ozdoby bardziej, niż na poważnie (chociaż dzieci na pobliskiej górce i tak po takim błotośniegu zjeżdżały na sankach).
Mróz jeżeli już to ledwoco.
Więc ja codziennie po 20 km pedałuje. W weekendy po okolicznym lesie i parku kręcę po 25 km. I po 30 minut z ciężarami 5x w tygodniu. Na treningi do mojego klubu wciąż nie chodzę 😭 = biodro pod ochroną, szczególnie, że za trzy tygodnie jedziemy, tradycyjnie już na świąteczno-sylwestrowy tydzień w Czeskie Karkonosze.
W moim korpo codziennie prawie jakieś okazje 🥳 np Beaujolais nouveau (byłam 15 minut, wypiłam kawę i pożarłam eklerkę, małą i zaskakująco dobrą, wina nawet nie powąchałam), oglądanie meczy (nie chodzę), częstowanie słodyczami bo urodziny, imieniny, bo ktoś dostał w prezencie i się dzieli_tu medal mi się należy, bo nawet jak jestem zajęta i stracę czujność i zamiast powiedzieć "nie, dziękuję" wezmę jakiegoś mega wielkiego cukierka, to zaraz oddaje mojemu koledze. W licznych chwilach słabości ratuję się landrynkomiętuskami.
I w ogromnym dziewiarkim niedoczasie jestem, bo Mikołaj już sanie szykuje, a ja z kocykami dla moich wnuczek w lesie 🤷♂️
Wyjątkowo długie i ciekawe było dla mnie tegoroczne lato. Ale się skończyło 😠. Już jakiś czas temu co prawda, ale dopiero teraz poczułam to tak naprawdę. Trochę śniegu jest, mróz poniżej -5, a to już dla instalacji wodnej w naszym bardzo letnim domku = niebezpieczeństwo.
Pojechaliśmy w piątek po 19, jedyny sposób, żeby uniknąć korków, które robią się w W-wie coraz, coraz większe każdego dnia. W lesie zimno było i pachniało tak inaczej niż w mieście. Jak zawsze wyjście z samochodu to wejście w inny świat.
Myszy w tym roku się nie wprowadziły, Hurra!
A grzyby wciąż były! Mrożone od razu. I słońce było i chyba najpiękniejszy i najdłuższy zachód w tym roku! Oglądaliśmy go już wracając do ciepłego domu w sobotę.
Bardzo teraz pamiętam, jaki to przywilej taki dom mieć.
Na parapecie ostatnie pomidory leżą. Ekologiczne, pachnące, malutkie, przepyszne.
Mgły są codziennie, a wiatru prawie wcale, wciąż ciepło i ostatnie złote liście wiszą i leżą, bo, jak to dobrze, u mnie nie ma już odkurzania ich warczącym maszynami. Te przy ulicach są pozgrabiane, a w parkach nieruszone 👍.
Cieplejsze buty do pedałowania wyciągnęłam i dwie cieniutkie letnie 😉 bluzy kupiłam (przecena była, na którą bardzo czekałam).
Ale dni już takie krótkie, wieczory w domu, wyjeżdżać mi się nie chce =
szydełko małe formy (MKAL Twists&Turns ma już mocny status do sprucia, ale wciąż w oczekiwaniu, hmm?) torba tulipan na zamówienie wnuczki skończona, kocyk z paw patrol, do którego przymierzałam się od zeszłego roku, w pierwszej połowie, bardzo żmudna robota, ale efekt po zrobieniu każdego pieska super
seriale: yellowjackets razem z S, handmaid's tale sama (tak dopiero teraz, tylko audiobooki słuchałam wcześniej)
dieta na równi pochyłej 😨: posiłki główne wciąż idealne, kasza = warzywa, jabłka, trochę białka, siemienia lnianego, orzechów i rodzynek. Ale pomiędzy coraz więcej słodyczy. Wymówki nie mnożą, głos ojtamojtam przewodzi. Na wagę jakoś "zapominam" wejść. Od jutra, poniedziałku, piątku, tylko jeden kawałek, inni po kilka rąbią, spodnie tylko tyćko ciaśniejsze, tak jest co roku, na wiosnę będzie dobrze.. itp
Pogoda w weekend była taka, że chociaż już dwa razy byliśmy "ostatni raz" na działce, pojechaliśmy znowu. Było ciepło☀, bardzo jesiennie i nawet sporo grzybów jeszcze nazbieraliśmy, jak to my, tak przy okazji spaceru i z roweru. A Ci, co się bardziej przyłożyli, z pełnymi koszami z lasu wychodzili.
Rydze (tak ich zazdrościłam jarmużowi) wyrosły przed naszym domkiem i na drodze parkingowej, na szczęście tak pomiędzy kołami.
70 km wykręcone i nawet sporo kroków zrobione :)
A w poniedziałek dyniowe eksperymenty w kuchni = 2,7 kg dyni piżmowej i malutką hokkaido przerobiłam na zupę i ciasto, wg przepisów z jadłonomii, wyszły pyszne i zniknęły wczoraj szybciutko.
I cieszę się bardzo, bo cos mi się w głowie (chyba w głowie, ale może gdzieś... hmm w brzuchu np) inaczej zaczęło pracować, bo moja ulubiona waga wakacyjna = 53 kg, wciąż stabilnie +/- 0,5 kg, zimowe spodnie przyjemnie luźne, a ja mało myślę o jedzeniu. Gotuje kaszę, gar wegańskiego leczo, kupuję jabłka kilogramami, trochę orzechów i żurawiny, czy rodzynek do podjadania i wsuwa to dzień w dzień z przyjemnością. Regularnie korposiłownia i rower. I spokój w tym temacie i zadowolenie 😉.
Źle dzieje się natomiast w mojej dziewiarskiej sferze życia 😥. Bardzo źle.
To wyzwanie w dziwna stronę poszło i ja decyzyjnie na płocie siedzę.
Kolor zmieniłam na "more wine" i teraz podoba mi się bardzo. I samo dzierganie jest ciekawe, nowe techniki i połączenia świetnie zilustrowane tutorialem. No i ten merynosek w dotyku cudowny.
Ale efekt dziwaczny. Już teraz dziwaczny, a przy moim ślimaczym, przeplatanym sowimi czapkami tempie robienia, tajemnica już się wyjaśniła i znam efekt końcowy i nie sadzę, żebym taki szal bardziej niż chustę miała chęć nosić..
Na razie odłożyłam to co jest i zajęłam się czymś innym...