Witam wszystkich walczących tu z kilogramami, przyzwyczajeniami i ....samymi sobą
I witam siebie, nieustannie gotową na zmiany, wyrzeczenia i sukcesy.
Uzależniona od roweru, wciąż przesuwam granice, więcej km, mniej wrażliwości na deszcz czy śnieg, jeżdżę wszędzie, nie pogardzę nawet indoor cycling.
Nie biegam - nie lubię, ale zajęcia w klubie typu interwał, TBC uwielbiam.
Siłownia - hmm, uczucia embiwalentne, inaczej nazwać tego nie umiem, nie lubię ale doceniam efekty i zmuszam się.
W Nowy Rok nosa z domu nie wytknęłam 😠, ja, która tak trąbi na prawo i lewo, że pedałuje od pogody niezależnie. No ale lało konkretnie. Cały dzień równo.
Potem też, ale już "musiałam" bo przecież kolejka WKD w taka pogodę nie jest brana pod uwagę 😉. Więc się hartowałam codziennie i to mocno. Najmocniej w środę, kiedy to zupełnie namoknięte rękawiczki zostawiłam na rowerze obok, i po pracy, najpierw oczywiście szukałam ich na suszarce w szatni, obok suszarki!, pod suszarką!!, wkurzałam się, że ktoś mi je buchnął, skitrał ze swoimi ciuchami i do domu zabrał, a ja z gołymi dłońmi to jak teraz pojadę ponad 10 km paznokcie robić. Bo to był dzień hybrydy (krótkie, na okrągło, jasne, lekko transparentne tym razem). Kulminacyjny dzień hartowania 👍.
Potem już łatwiej, bo bezpośrednio do domu albo do pracy, uważając bardzo, bo niektóre ulice w jeziora się pozamieniały. I bez okularów, bo zalane woda i zaparowane przeszkadzały tylko.
Poniedziałek - Program naprawy kręgosłupa + biodro =45 minut
Wtorek - czwartek: 20 km rower + 0,5h trening siłowy
Piątek: 20 km rower
Sobota: 8 km marszu z kijkami (w parku poziom wody najwyższy, jaki tam kiedykolwiek widziałam)
Nigdy chyba nie byłam tak długo w domu w wolne dni, plus praca zdalna między świętami.
I wcale nie było źle, chociaż czasami żal, że nie ganiam po górach, się pojawiał, wystarczyło szybko do kamerki zajrzeć w Tatrach czy Pieninach 😨, żeby docenić to, gdzie się jest.
Tak około Wigilijnie było trochę podjadania, bo jak sałatkę doprawić bez "próbowania" i jak tu nie zrobić marchewkowego piernika w podwójnej ilości, żeby spróbować, czy do zabrania w gości się nadaje..
No i sama Wigilia, na której masę się działo rzeczy innych niż jedzenie, ale i tak były pierogi i szarlotka i sernik. I na tym koniec mojego świętowania. A i tak +1 kg na wadze momentalnie się pojawiło. I tak samo ten kg zniknął po dwóch dniach 😉.
Przestałam rejestrować aktywność w garminie i papierowym kalendarzu, ale było codziennie, niezależnie od pogody, 25 km rower w dni niepracujące, w pracujące mniej, ale i tak dumna jestem, bo zamiast z łóżka przesiąść się za biurko, nastawiałam budzik i wychodziłam pojeździć nawet jak mocno padał deszcz 🏆.
I prawie codziennie był program naprawy kręgosłupa i biodra, nudne dosyć, ale zamierzam robić je cały styczeń codziennie.
Niech świat Wam sprzyja w Nowym Roku, dbajcie o siebie, rozwijajcie i bawcie się jak lubicie!🎈🥳🌈
Przez wiele ostatnich lat taki był wzór Świąt: Wigilia z rodziną, a już pierwszego dnia , rano, po cudownie pustych drogach, w góry. Powrót po Sylwestrze🥳. Góry różne, ostatnio Czeskie Karkonosze.
I mało kiedy pogoda była idealna, ale jakoś dużo do szczęścia mi nie potrzeba. Nowe miejsca, trochę śniegu i słońca i była przygoda.
Ale dwa lata temu było mocno poniżej oczekiwań, a zeszły rok jeszcze gorzej. Więc teraz nic nie rezerwowaliśmy, czekaliśmy do końca. Cel = Szczawnica. I kamerki pokazują jak ciemno tam, Trzy Korony we mgle, wieje podobno pieruńsko 😉.
Więc dookoła komina (moje rowerowe kółko 26 km) codziennie kręcę, kaczki oglądam i błoto... Moknę czasami. Walczę z wiatrem.
I zupełnie nieoczekiwanie (bo okienko ze światłem trwało może 4 min.), Gnom Snowman Nierozpuszczalny, całkiem nieźle na zdjęciu wyszedł.
Ćwiczę z Markiem Purczyńskim (dzięki barbra 🤗) programy naprawcze na biodra i kręgosłup, marudzę często 🙁.
W tym roku, w moim korpobiurze, nie w wynajętej sali na drugim końcu miasta.
Cała część bistro i ruchome sale spotkań zostały naprawdę super przemienione, przemeblowane tak, żeby było gdzie tańczyć, gadać i co tam kto chce.. Kolorowe, ruchome światła zrobiły dobrą robotę, ogromne palmy i drzewka oliwne z naszego patio wyglądały nieziemsko w amarancie i fiolecie 🥳.
A ja.. (tak dla przypomnienia, ja nie jestem imprezowa, jestem ranny ptaszek, wieczory są trudne dla mnie) miałam dzień pracy zdalnej, skończyłam i pojechałam do biura wcześniej (nietypowo nie na rowerze 😉) z sukienką i co tam potrzebne, spakowaną do torby. Bo najpierw trening.
A potem już przemieniona, zmieniłam salę i z całej siły próbowałam się bawić, gadać z kim się dało (szybko przestałam, bo krzyczenie w tym hałasie zniszczyło mi gardło w pół godziny, a to co inni krzyczeli mi do ucha było słabo rozpoznawalne) tańczyć, cos zjeść.. uśmiechać się. No, obserwować co inni robią i powielać. Dwie godziny prawie.
Tak przed 22, znalazłam w szatni wyciszony trochę kąt i zadzwoniłam do S., który właśnie z pracy wracał, żeby mnie do domu zabrał.
I takie to było moje Christmas party 🙁. Bardzo typowe u mnie, tegoroczne dużo lepsze nawet, niż te poprzednie..
Na drugi dzień słuchałam opowieści, jak to super było i kto do drugiej, a kto do czwartej szalał..
Dwa pojawiły się w niedziele wieczorem, poprosiły, żeby pozwolić im posiedzieć gdzieś na półce z ładnym widokiem na pokój (najlepiej to, koło talerza z mandarynkami) zanim ten młyn z rozwożeniem prezentów się zacznie...🎁🎁🍫
A one szczęścia w domu dopilnują, i nie napsocą za bardzo.. I coś mruczały, że jeszcze nierozpuszczalny snowman tu się kieruje i aniołek jakiś...
Lubię ten czas okołoświateczny i same Święta też lubię.
Nic nie muszę, robię to co chcę 🤷♀️.
A chcę wolniutko, spokojnie, posprzątać w każdym kącie, pod łóżkiem i na szafkach w kuchni, uprać nasz jedyny dywanik, firanki i zasłonki. Zajrzeć do każdej szafki i wyrzucić niepotrzebne, które zawsze jakoś się tam dostanie.
Z namysłem wybrać prezenty, najlepiej jakieś "przeżycia" i coś, co zrobiłam sama. Coś ugotować, pokroić albo upiec. Starannie wybrać przepis.
I spędzać ten czas z bliskimi, których mam bardzo mało (nie przypadkiem 😉), ale najwyższej jakości 🏆. I bardzo, bardzo bardzo to wszystko doceniam, pamiętam, jak kiedyś, w moim rodzinnym domu, to był czas wielkich obowiązków, zmęczenia i konfliktów..
Zdrowa jestem już dawno, od tygodnia chyba, jak tylko białe gówno stopniało (barbra, ja teraz inaczej o śniegu w moim mieście nie myślę 😁), śmigam wszędzie na rowerze, zaglądam na siłkę regularnie, korposłodycze (mało jest ich w tym roku) oddaje albo wyrzucam.
Tak, wyrzucam świadomie i z rozkoszą. Bo taka np sytuacja: tylko ciało moje siedzi przy biurku, cała reszta wciągnięta w jakieś wyliczenia, kontrolę... i ktoś częstuje mnie czymś, wiec ja jak automat to biorę. A potem patrzę i jak w papierku, to oddaję. A jak coś co paluchami macałam, to po kryjomu zawijam w serwetkę i do kosza wywalam. I wielką, wielka mi to sprawia satysfakcję 🤪, której nie psuje nawet ten cienki głosik z tyłu głowy, że takie niezbyt to jest dojrzałe zachowanie..
Ale nagroda jest "słodka" = waga 53,5 = najniższa z moich zimowych. I bardzo się przyda, bo we wtorek jest Christmas party 🥳 (nie żadna tam impreza z okazji końca roku), a w mojej sukience płaski brzuch jest obowiązkowy... https://wearmedicine.com/p/suk...
A w moim parku, tydzień temu (7 km sobota, 8 km niedziela z kijkami):
Poniedziałek - punkt kulminacyjny = piekąca, ściągnięta, zaczerwieniona twarz, okolice oczu spuchnięte, co nadało mi wygląd sowy 😠. Zaniepokojonej sowy.
A było to tak, jak gotowanie żaby...
O retinolu przeczytałam co mogłam, krem wybierałam starannie, i ten z retinolem i łagodzący i z filtrem 50.
Moje doświadczenie z poprzedniej zimy (The Ordinary 1%) było nijakie, nie widziałam jakiś szczególnych zmian, ani też podrażnień.
Teraz zaczęłam ostrożnie, z 0,7 w malutkiej tubce, tak na rozruch, a około dwa tygodnie temu docelowy: Paulas's Choice serum 1%.
Pierwsze dni minęły gładko i to dosłownie, bo serum ma bardzo przyjemna konsystencję i twarz miałam przyjemnie nawilżoną. Nie, nie myłam rąk po nakładaniu, tak, z cała pewnością wieczorem mogłam trzeć oczy.
I tak pod koniec tego tygodnia miodowego, po popołudniowym smarowaniu zaczęło się pieczenie, takie nieduże, łatwe do zignorowania 🙁. Na drugi dzień (tak, był dzień drugi, zamiast zrobienia sobie przerwy, był drugi bo przecież już twarz była przyzwyczajona) pieczenie dużo mniej nieduże.
A w środę rano (na szczęście to mój HO dzień, a w czasie spotkań używanie kamerki nie jest obowiązkowe) w lustrze zobaczyłam tą właśnie Sowę Zaniepokojoną. W aptece, pani wybrała mi krem bardzo łagodzący, drugi pod oczy i nowy z filtrem. Pomogło, no i pomógł upływ czasu. Oczy zupełnie w porządku (a nawet wizytę u okulisty rozważałam), reszta się tylko łuszczy.
Ja lekcje odebrałam 😌, respektu do R. się nauczyłam.
Ale grzeczna chyba byłam, bo S. wracając z pracy 6 grudnia spotkał Mikołaja (u nas w domu Mikołaj jakoś nietypowo się pojawia, raz w nocy, prezent dla S. na koło jego kapcioskarpetek układa, a później jeszcze, wieczorem, łapie S. gdzieś po drodze i przekazuje coś dla mnie 🤔).
W sumie to całkiem niezłe było to chorowanie, chociaż, wolałabym nie..
Ale poza pierwszym dniem, potem czułam się już znacznie lepiej. Wyspałam się, obejrzałam do końca Lessons in Chemistry, szlochając i smarcząc przy każdym odcinku trochę, a przy ostatnim, to już bez przerwy i bardzo 😭😭. I w planach mam jeszcze co najmniej raz to powtórzyć...😉 obejrzałam z S. serial kryminalny (główna bohaterka, oprócz mega barwnego życia, ma umiejętność odróżnienia, kto mówi prawdę, a kto kłamie. I całkiem niezły film pt. Reality.
Poczytałam trochę (The Good People by Hannah Kent, klimaty norweskich wsi, setki lat temu, jak ktoś lubi to polecam), skończyłam słuchać takise kryminał i nieźle napoczęłam Someone Else's Shoes (nawet, nawet, szczególnie jak się wykańcza sweterek z dużą ilością nitek do pochowania).
Kupiłam szaloną jak na mnie ilość ubrań w Medicine (między innymi dwie imprezowe sukienki!!, krótkie, a jedna cała w cekinach!!) i nieubrań = kalendarzyk na 2024 (uwielbiam te papierowe), pokrowiec do służbowego laptopa (najbardziej kolorowy, jaki był), piórnik/kosmetyczkę i dwie nerki w firmie Dwa Borsuki.
Skończyłam sweterek wg projektu mojej wnuczki i nawet, przy tej ciemnicy, udało mi się jakieś fotki zrobić..
Mega dumna jestem, ale dopiero, jak rozmiar okaże się dobry, odetchnę...
Mam czworo wnuków w wieku 14 - 4 lata i już dawno umówiłam się, że rodzice sobie wyjeżdżają, a ja weekend spędzam u nich.
Ale rano telefon, że jedna z dziewczynek ma gorączkę i co ja na to..
I mój ojtamojtam głos zadecydował, że będzie dobrze i nic nie odwołujemy, bo przecież w korpo ciągle ktoś przeziębiony chodzi i S. ostatnio też niedomagał..
Było świetnie i było warto, pomimo, że już wczoraj w nocy obudziłam się z bólem gardła, a potem to już było tylko gorzej. Praca zdalna akurat dobrze, bo pod koniec dnia to już bolało mnie wszystko i gorączka i dreszcze i zimno i okropnie. Umówiłam poradę lekarską na dzisiaj i spałam do rana, chrapiąc tak, przez zapchany nos, że S. stopery zakładał...
Moja wnuczka była u lekarza wczoraj i test wykazał, że ma grypę B.
A ja szczepiłam się na grypę chyba 20 lat temu i tak źle czułam się potem, że na szczepionki obraziłam się na zawsze! Aż do tego roku, kiedy jednak poszłam, niezbyt daleko, bo do mojej rowerowej szatni, która w tym dniu, na punkt szczepień została przemieniona i pan, opowiadający o rodzajach tych szczepów, zrobił mi zastrzyk niewiadomokiedy.
I pierwszy chyba raz od niewiadomokiedy, wygląda na to, że mam grypę 🤒.
edit: mój test pokazał dwie kreski przy C, sytuacja w instrukcji nieujęta 🤔
Sweterki z wróżkami tak się podobają(co za miód na moje uszy), że bardzo potrzebne są następne.
Pierwsze zmówienie już jest: na off white tle, taki obrazek:
Co jest dla mnie wyzwaniem, bo jak to tak, bez schematu. Ale znalazłam program do konwertowania obrazków na oczka sweterka i wygląda na to, że się uda...
A wynik testu tajemniczy 🤔 może ja na lenia choruję?
Duża otwarta przestrzeń, ale z kilkoma zamkniętymi salkami (mamy w korpo takie salki z rozsuwanymi wg potrzeby ściankami), bufet wyłącznie owocowy, do picia woda, ewentualnie woda z dodatkami typu cytryna. Całość trwała kilka godzin, ale przychodziło się, kiedy kto chciał i na co chciał i kiedy miał czas. Okazja też, żeby poznać innych, pogadać, bo pracuje nas w tej lokalizacji ponad 300 osób, ale wiadomo, zna się tych z własnej okolicy, szczególnie, jak nie je się obiadów w korpostołówce. Chociaż (nie, nie było to dla mnie zaskoczenie) zainteresowani byli głównie Ci i tak aktywni i szczupli, często moi znajomi z szatni rowerowej i siłki.
I tak:
1. Analiza składu ciała, wynik bardzo podobny do wynikiu z mojej domowej wagi, niecały kg wagi ciała więcej, ale warunki też były inne, bo z jabłkiem i kawą w brzuchu, w ubraniu i po wysiłku (10 km rower pod wiatr), inne parametry też różniły się bardzo nieznacznie. Komentarz mocno umięśnionego młodego pana - za mało mięśni i nawodnienia. Hmm... I myslałam, że dużą kartkę z kolorowymi obrazkami dostanę, z całym ciałem i co tam z lewą nogą się dzieje i z prawą itp, a mam tylko taki ubogi paragon
2. Modelu trójwymiarowego ciała nie chciałam robić, bo to trzeba tak do bielizny się rozebrać, żeby były kształty i jakoś mnie to nie zachęciło. Pan, ten sam co pomiary tanitą robił, powiedział, że zrobi mi w ubraniu, będę miała awatara do gier, ale nie...
3. Masaż = rozczarowanie 🙁
Nie było przyjemnych wibracji, jak na fotelu masujacym u mojej fryzjerki, tylko na nogach ściskanie - najpierw stopy, później łydki na dole i na górze, naprawde mocne, a na górze, twarde kulki jeżdżące po szyi, nie po karku. Nieprzyjemne.
4. Trening w goglach, super, megasuper doświadczenie 👍
To była ogromna, ciekawie urządzona sala i najpierw, na krótko, przyszła wirtualna trenerka i powiedziała, co i jak, trening był bokserski, potem tylko głos był, taki, zagrzewający do roboty. I z przeciwnej, dalekiej ściany, wylatywały obiekty, w które trzeba było uderzać pięścią, a na podłodze pojawiły się zmieniajace sie miejsca na stopy. Obiekty wylatywły coraz szybciej i szybciej, coraz wiecej, coraz bardziej przekręcone, a później też ściany, od których trzeba było się uchylać, w bok, albo w dół.
A na koniec, jak już obiekty przestały mnie atakować i wszystko się uspokoiło, sala zrobiła się jeszcze piekniejsza, z tyłu jakieś kolorowe, wielkie umięśnione postacie stały i się na mnie gapiły. A jak google zdjęłam, to gapili się na mnie moi korpoznajomi, czekający na swoja kolej😉
S. ma takie google, widziałam google earth i straszny świat mutantów, ale tak w ruchu, to zupełnie nowe doświadczenie.
5. Joga i zdrowe plecy, każde po pół godziny, już niezbyt ciekawe. Joga okazała się pilatesem, instruktorka, taka bez energii, tempo za wolne do muzyki, która też za wolna, to tego, żeby jakąś energię z siebie wykrzesać. Na zdrowe plecy już nawet nie zostałam.