Tyle miałam obaw tuż przed, że zimno będzie i mokro, że moje biodro, a może i coś innego nie są w kondycji do noszenia plecaka (16, 5 kg waga na lotnisku), i że... i że... S. = motor całej wyprawy, na każde że miał jedną odpowiedź _ to samochód wtedy wynajmiemy.
A było, jest jeszcze trochę, bo wciąż czeka nas lot do pl, wyprawa super pod każdym względem.
Samochodu nie było. Był trekking ponad 100 km od Gór Tęczowych, czyli z Landmannalaugar do Thorsmork i jeszcze dwa dni dalej. Widoki niezapomniane, zupełnie inne każdego dnia. Było moczenie się w gorącym źródle i żadnego innego moczenia 😉, bo pogoda niewiarygodnie dobra. Kondycja też 👍. Kempingi na czarnych, wulkanicznych piaskach, ścieżka przez góry pokryte lawą z wybuchu, tego, który był około 10 la temu. I przez skraj lodowca. Wodospady i rzeki, takie, że kręciło się w głowie. Mosty rzadko, jeżeli już to na kółkach, żeby łatwo je było przestawić.
Była czarna plaża piaszczysta, takase, i druga z ogromnymi skałami, które powstały, jak angielski książę szukający żony za morzami, nie chciał zabrać na pokład kobiety trolla. I ona czar rzuciła i w kamień statek, załoga i ona sama się zamienili.
I wreszcie zobaczyłam puffiny. I to nie kilka, a setki. Fruwały, pływały i siedziały na brzegu wysokiego klifu. Prawie się nie bały ludzi, chociaż kiedyś były przez nich łapane i zjadane 😠.
Nie, nie oglądaliśmy czynnego teraz wulkanu. Tak, będzie link do fotek.