Jakiś ten dzień od rana dziwny, obudziłam się przed 6 bo Tequilla
niemożebnie piskała, żeby ją wypuścić na dwór, do pana. Wywlekłam się z łóżka, posłałam jej parę wyjątkowo ciepłych słów, wypuściłam , wróciłam w pieluchy, zrobiłam prasówkę i po półgodziny stwierdziłam że ciemno i jakoś zimno i będę sobie słuchała muzyczki, wtulona w poduchy , jak postanowiłam tak zrobiłam i....obudziłam się o 10 :D Ochoty na wstanie nie przejawiałam, ale stwierdziłam że mój plan żywieniowy i tak już uległ zmianie więc jednak trzeba wyleźć ...najlepiej do kuchni. Przybyłam, wypiłam kawę , zjadłam żyto z miodem, jabłkami i cynamonem zalane mleczkiem i doszłam do wniosku że pora ugotować harirę. Bo soczewica i ciecierzyca należycie się moczyły przez noc. Otworzyłam przepis i zaczęłam gotować. No i tak sobie gotowałam , obsmażałam, dusiłam , aż zadzwoniła Kudłata, w czasie naszej trelekonferencji poczułam że coś mi się jara....z wrzaskiem poderwałam się od stołu, intuicyjnie rzuciłam się do pierwszego garnuszka i bingo....soczewica się paliła. Na moje szczęście wyczułam pożar w stadium zarodka i 90 % udalo mi się uratować. Zupa jest przepyszna ...przede wszystkim zachwyca mnie w niej smak przypraw orientu : kuminu, kurkumy, cynamonu i imbiru ale ...niezwykłości dodaje też skórka z limonki ( i sok z owej) a chrupiące kawałeczki selera naciowego ....mniam. Dobrze że poczekałam do kupna selera naciowego a nie wwaliłam tam bulwę selera, bo to nie byłoby to . A zupencja prezentuje się tak :
teraz wypije kubas mięty marokańskiej, ale mnie dzisiaj naleciało na Maroko :D i się troszkę polenię przed pracą. Miłego popołudnia wszystkim