Wczoraj byłam w mieście po kwiatki. Kupiłam szeflerę, cisusa rombolistnego, 2 bluszcze o kolorowych liściach i żyworódkę. Po południu podziałałam trochę w ogrodzie. Poczytałam książkę o ikonach i dalej się uczyłam malować niby ikony tym razem akrylami. Dziś pewnie też będę to robić, bo trzeba dużo malować, żeby sie wprawić. Chętnie bym poszła na kurs pisania ikon, ale nigdzie w pobliżu nie są takie organizowane. Szkoda, bo mam z tego dużą frajdę. Aparat oczywiście nie oddał kolorów i wszystko się zlało. Tło jest złote, a szaty pomarańczowe. Próbowałam trochę zdjęcie poprawić, ale wyszło jak wyszło. W naturze jest lepiej i myślę sobie, że poradzę sobie z tymi ikonami, które chcę mieć w kuchni, ale chyba jednak tempery i złocenia trzeba będzie kupić, by zrobić to jak należy...Najperw spróbuję jednak na podobraziach płóciennych. Tylko kupię.
Z jedzeniem wczoraj zaszalałam. Zjadłam dodatkowo kromkę chleba z serkiem topionym i pół puszki groszku konserwowego. Przytyłam prawie pół kilo, ale to chyba tylko wypełnione jelita. Zaczynam powoli tracić motywację i coś będę musiała zadziałać i to już, żeby te dwa kilo zrzucić. Resztę zrzucę później jak odpocznę i najem się zakazanych rzeczy typu młode ziemniaki, sałatki z majonezem i kluchy. Krzysiek mi dogaduje, że w takim tempie to ja będę 10 lat chudła...
Po południu oprócz malowania pewnie też coś innego zdziałam. Może przesadzę dwa ostatnie kwiatki, a może pójdę zasilać albo plewić. Tego ostatniego nigdy dość, bo wszystko błyskawicznie zarasta. Nie wyobrażam sobie jak się z plewieniem wyrabiają ci co mają duże ogrody. Ja się nie wyrabiam...Chyba nic innego nie robią tylko w ogrodzie siedzą.