Dziś Wigilia, uświadomiłam sobie natychmiast po przebudzeniu, czyli siódmy dzień odkąd po raz ostatni widziałam Mruczka. Pamiętam ten dzień, jakby to było dziś. Przeanalizowałam dokładnie każdą minutę, każdy moment, wielokrotnie przesuwałam taśmę pamięci, w tą i z powrotem, obwiniając się przy tym i torturując w myślach. Pamiętam szalony pośpiech, przy wnoszeniu toreb z zakupami i nie zamknięte, przez Krzyśka drzwi, gdy wyszedł jeszcze na chwilkę z domu, by zamknąć furtkę. Pamiętam moją wściekłość na Krzyśka i głupie stwierdzenie:,, Sam sobie go teraz szukaj, skoro przez ciebie uciekł`. Pamiętam narastający niepokój, gdy poszedł szukać i długo nie wracał. I strach, gdy wrócił po godzinie, zmarznięty i obsypany śniegiem, ale bez kota. To wtedy dopiero wyszłam szukać i ja. Dopiero wtedy, a powinnam była wyjść wcześniej, znacznie wcześniej, bo Mruczek to mój pupil, mnie bardziej kocha i do mnie ma większe zaufanie. Kocha? A może już powinnam pomyśleć, kochał? Boże, jaki on musiał być przerażony w pierwszym momencie. Domowy kot, kastrat, który nigdy nie był na dworze i nawet nie znał śniegu, a tu nagle zimno, wilgoć, przestrzeń, nieznana okolica i ciemności. Co musiał przeżywać? Gdybym tylko wyszła od razu, wtedy i zawołała go, może by usłyszał i wrócił, bo po godzinie gdy wybiegłam z domu pewnie był już daleko. Za daleko, żeby mój głos do niego dotarł i za daleko by znaleźć drogę powrotną do domu. Od tego fatalnego dnia szukałam go wielokrotnie. Zaglądałam pod wszystkie okoliczne krzaki, do komórek, do piwnic, na strych. Odwiedziłam sąsiadów bliższych i dalszych. Wołałam, aż prawie ochrypłam i w dzień i w nocy. Powiadomiłam okoliczne schroniska i fundacje, bo może ktoś go znalazł i oddał. Wywiesiłam ogłoszenia w okolicy ze sporą nagrodą dla znalazcy. I nic. Nawet śladu po Mruczku nie ma, jakby zapadł się pod ziemię, jakby nigdy nie istniał. Gdyby to było lato to miałby teoretycznie jeszcze jakąś szansę, ale teraz zimą, gdy jest mróz i śnieg, w dodatku bez jedzenia. On taki piecuch, po całych dniach wylegujący się, albo na moich kolanach, albo w koszyczku pod piecem. Taki kochany, wspaniały i tak do mnie przywiązany. Zawiodłam go i straciłam, pewnie na zawsze. Już nie zamruczy, nie poliże mnie po dłoni, nie wtuli kosmatego, pręgowanego pyszczka w moje ramie, nie połaskocze po nosie wąsami. Połykając łzy, zabrałam się za przygotowywanie kolacji. Pracowałam mechanicznie, jak w transie przez cały dzień. Nie potrafiłam się jednak cieszyć, ani z nadchodzących świąt, ani ze wspaniałych prezentów, które czekały na mnie pod choinką, bo cóż mi po książkach, skoro straciłam przyjaciela, cudownego przyjaciela, który mi ufał i za którego byłam odpowiedzialna. Nawet szopkę, którą odziedziczyłam po dziadku ubrałam w tym roku jakoś tak obojętnie, bez celebrowania chwili, beznamiętnie. Tuż przed kolacją Krzysiek wyszedł z psem i jak szybko wyszedł, tak jeszcze szybciej wrócił:
- Chodź prędko i zobacz jakiś kot kręci się koło domu, bo jest pełno śladów - powiedział
- Kot?
- Gdzie?- wybiegłam tak jak, stałam w kapciach i bez swetra, nie czekając na odpowiedź.
Faktycznie, świeży śnieg był pełen kocich tropów. Najwięcej ich było na schodach, na ścieżce do ogrodu i wokół rozłożystego świerka. Schyliłam się szybko, podniosłam, obsypane śniegiem, gałęzie i spojrzałam w olbrzymie oczy maleńkiego, czarno- białego kotka. Wyciągnęłam rękę, a maleństwo ufnie przylgnęło do mojej dłoni, by po chwili, zacząć cichutko mruczeć. Przytuliłam trzęsące się z zimna, biedactwo do piersi i dopiero teraz dostrzegłam mysz leżącą pod krzakiem. A więc musi gdzieś być i mama. Rozejrzałam się wokoło i na ścieżce spostrzegłam biegnącego do mnie, co sił, Mruczka.
Przygarnięty maluszek okazał się koteczką, przemiłą, łagodną i spragnioną pieszczot istotką. A Mruczek opiekuję się nią nadal, choć koteczka od dawna jest już dorosła.