Moja mama nadal mówi czasami o wyprowadzce. Tęskni za wsią. Tutaj jest źle, bo sąsiedzi hałaśliwi i zaglądaja w okna, bo ruch na ulicy i na podwórku. Chciałaby wyprowadzić się na odludzie, usłyszeć skowronka, zerwać kąkole i chabry, rumianki. Chciałaby usłyszeć koguta i zobaczyć krowę na pastwisku. Nie wiem gdzie ona taką wieś chce znaleźć. Teraz wszędzie albo nieużytki albo hałaśliwe maszyny. Ja też tęsknię za wsią ale się pogodziłam, że wieś w moim zyciu to przeszłość. Nie wyjadę. Nie zostawię kotów. Albo zwierzęta albo podróże. Coś trzeba wybrać. Ja wybrałam zwierzęta. Zal mi mamy, bo się męczy i szarpie. Wyjeżdżać nie powinna, bo ostatnio się postarzała. Czasem powoli chodzi i ledwo stoi. Nie poradzi sobie sama. Za rok, dwa będzie jeszcze gorzej. Trzeba będzie się nią zająć. Nie bardzo widzę się w roli opiekunki. Pomoc tak ale opieka. Babcia do końca opieki nie wymagała. Co będzie z mamą nie wiem...
Z uszkiem Aronka już dobrze. Strupek odpadł. Jeszcze smaruję maścia nagietkową, bo uszko ma zmieniony kolor ale z weterynarzem nie muszę szaleć. Tym razem stresu kocurkowi nie zafunduję. Jest zdrowy przecież.
Ósmą pracę do szkoły skończyłam. Jeszcze ja trzeba wygłądzić. Mam wysłać do końca czerwca. Kolejne dwie/ostatnie/mam wysłać do końca września dopiero. Spokojnie napiszę. Jedną albo obie moze z dietetyki, bo ja po szkole i zdanym egzaminie mogę być konsultantem d/s dietetyki. Nie wiem czy do egzaminu przystąpię. Moze. Myślę o temacie żywienie w chorobach psychicznych i moze coś o diecie odchudzającej.
Najpilniejsze prace na dworze zrobione. Zostało plewienie, ale trawa juz rosnie i znowu trzeba będzie kosić. W domu mam ogarnięcie kwiatków. Plewienie jest na nowej rabacie na podwórku i w ogródku mojej mamy. Oba miejsca są po ogrodzie warzywnym. W tym roku mam warzyw mniej. Wszystko tylko w pojemnikach.
Kupiłam kilka kwiatków do domu. Może jeszcze teraz kupię papirus i ficus beniana. Będę miała niedługo jeszcze jedno okno i to duże. Trzeba będzie jakieś kwiaty kupić. Takie do chłodu. Może kliwię, mirt, bluszcz.
Mój Mruczuś teraz mniejwiecej kończy 17 lat. Pamiętam dzień gdy do mnie trafił jakby to było wczoraj. Trwały lipcowe upały i około 23 wyszliśmy na ulicę przejść się, przewietrzyc. Już wracaliśmy gdy koło domu coś nas minęło w wielkim pędzie. Odwróciłam się i zobaczyłam maleńkiego kotka. Krzysiek udawał, ze go nie widzi i do dziś mu to wypominam. Schylił sie jednak, a trzeba sie było spieszyć, bo jechał samochód. Przynieśliśmy maleństwo do domu. Był niezbyt ładny, bo miał olbrzymie uszy i długie łapki ale zakochałam sie w momencie. Zaraz przytulił sie ufnie do mnie i zaczął mruczeć. Zdecydowałam, że zostanie u nas. W nocy obudziły mnie głosy na ulicy. Ktoś coś mówił o małym kocie. Nie wyszłam jednak. Później po kilku miesiącach okazało się, że drugi kot chyba był wyrzucony z Mruczkiem, bo identyczny dorosły kot wałęsał się koło mojego domu. Już zdziczał i pomóc mu nie dałam rady ale jedzenie wystawiałam. Miałam wyrzuty sumienia, że wtedy nie wyszłam. Tego, ze wzięłam Mruczka nie żałowałam nigdy... Jest cudowny...