17 dzień diety optymalnej. Czuję się dobrze. Najadam się po pachy i mam sporo energii. Obym tylko chudła. Na razie waga stoi jak zaklęta. Ćwiczyć nie zamierzam i może dziś po południu poproszę Krzyśka, żeby mi rower stacjonarny na strych wyniósł. Chętnie bym go sprzedała ale nie mam komu. Ćwiczenia to nie moja bajka i już się za nie brać nie zamierzam. Tyle razy próbowałam i nie polubiłam tego. Co najwyżej znosiłam i przy najmniejszych trudnościach rezygnowałam. Ostatnia była joga przez dwa miesiące. Wyniki były owszem ale siadły mi stawy i ból był okropny. Ramieniem wcale ruszać nie mogłam. No i po ćwiczeniach. Ból przeszedł po zabiegach bioterapii ale do ćwiczeń już nie wróciłam. Nie będę się narażać... Będę sobie skiny fat o ile schudnę i już. Byłam przez całe życie przecież, bo nigdy nie ćwiczyłam nawet na w-f w szkole.
Dziś jadę do miasta, a później pewnie będę coś w domu działać. Może sprzątać kolejne półki, bo śmieci zostały wywiezione i kontener pusty. Mogę w połowie go wypełnić. Zrobię to dyskretnie gdy Krzysiek pójdzie się po południu przespać, żeby mu nerwów ruchem w domu nie psuć.
A na koniec opowiadanie tym razem na faktach...
Ze wspomnień bioterapeutki
Od kilku minut nie spałam.
Leżała w bezruchu, chłonąc ciszę poranka. Dzień budził się powoli. Noc już
odpłynęła za zasłonę snu. Najpierw odezwały się ptaki. Pewnie wróble mające
gniazda w winobluszczu okrywającym gąszczem liści wschodnią ścianę domu.
Później krowa u sąsiadki dała znać, że najwyższy czas na dojenie, a jeszcze
później dobiegło do moich uszu gdakanie kur. Nic tylko pani Basia już kręci się
po obejściu. Musi być koło siódmej. Pomyślałam wystawiając twarz ku słońcu,
przedzierającemu się przez firanki.
- Jeszcze chwilka - mruknęłam
sennie, przeciągając się.
Zwinięta jeszcze przed chwilą
obok mojej głowy, czarna jak noc, kotka Musia, właśnie wstała i wyprężyła
grzbiet. Po chwili zaczęła mruczeć i wylizywać sobie łapki. Najwyraźniej nie
była jeszcze głodna, bo z lubością wygrzewała się w słońcu.
Kotka zamieszkała ze mną
ponad rok temu latem. Któregoś dnia znalazłam ją w lesie. Malutka była głodna,
spragniona i przerażona. Pewnie znalazła się w tym miejscu, bo właściciele
wyjeżdżali na wakacje. Cóż tak bywa. W ten sam sposób trafił do mnie kocurek
Maciuś, bury pieszczoch, śpiący teraz w nogach łóżka.
Kochałam koty i pomagałam im
od lat. Doskonale pamiętałam pierwszego kota, któremu pomogłam. To było jeszcze
w czasach, gdy mieszkałam w mieście. Któregoś dnia rano natknęłam się na
przystanku na maleńką szarą kuleczkę bezskutecznie kręcącą się wśród ludzi i
miauczącą. Nikt nie miał czasu. Nikt się biedą nie zainteresował. Spóźniłam się
wtedy do pracy, bo przecież musiałam wrócić do domu, żeby malucha nakarmić.
Szef był wściekły i dał temu wyraz robiąc mi awanturę.
Jak to dobrze, że już żadnego
szefa nie mam. Myślałam wstając.
Teraz zajmowałam się
astrologią, bioterapią i agroturystyką. Przez cały rok wynajmowałam pokój.
Tylko jeden. Przyjmowałam jedynie osoby chore zdecydowane na zabiegi
bioterapii. Chętnych nie brakowało, bo pomagałam skutecznie, a zabiegi były
bezpłatne. Były za to dwa dziennie i wliczyłam je w cenę pokoju. Oczywiście w
ofercie było również całodzienne wyżywienie. Kochałam swoją pracę i wciąż się
dokształcałam. Ostatnio np. wzięłam udział w warsztatach litoterapii.
Z rozmyślań wyrwał mnie
dźwięk dzwonka do drzwi. Narzuciłam szlafrok i wyszłam do ganku. Za drzwiami
stała moja koleżanka, Krysia. Była blada, znękana i trzymała się za policzek,
który był nieźle napuchnięty. Jej zawsze nienaganna fryzura była wzburzona, a
ciuchy wymięte jakby w nich spała.
- Ratuj Anka, bo nie
wytrzymam. Ząb mnie zaczął boleć w nocy, nie spałam ani minuty i jestem ledwie
żywa. Tabletki nie pomagają wcale i już mi od nich niedobrze. Sorry, że o tej
godzinie…
- No coś ty nie przepraszaj.
Mus to mus. Trzeba było od razu w nocy przyjść, nie czekać – powiedziałam,
szerzej otwierając drzwi.
- Waldek też tak mówił ale ja
cię budzić nie chciałam. Wiem przecież, że dziś przyjeżdża ta babeczka z chorą
córką i zacznie ci się młyn.
- Tak. Przyjeżdżają tuż po
obiedzie. Zostaną dwa tygodnie. Lekko chyba nie będzie, bo mała jest po porażeniu
dziecięcym. Wcale nie chodzi. Jest wręcz bezwładna, strasznie nerwowa i nie śpi
po nocach. Matka jest wykończona, a na dodatek jej też nie jest lekko, bo
ciężko klimakterium przechodzi. Monisię urodziła już grubo po czterdziestce. No
ale wchodź dalej z tym zębem i siadaj. Zaraz zrobię ci seans dorzuciłam.
Już po chwili Krysia
siedziała w kuchni na taborecie. Wyciszyłam się, poprosiłam opiekuna duchowego
o pomoc, potarłam dłonią o dłoń i dotknęłam lekko ręką policzka koleżanki.
Energia popłynęła bez przeszkód. Już za moment poczułam kłucie w dłoni i
ciepło.
- Oj, oj czym to robisz –
jęknęła Krysia. Boli jeszcze gorzej i policzek mi drętwieje.
- Wytrzymaj. Zaraz powinno
przejść ale bez dentysty się nie obejdzie. Musisz tego zęba usunąć później jak
ropa zejdzie.- Na razie płucz sobie szałwią i przyjdź do mnie jeszcze raz
wieczorem na zabieg. Możesz też nalać sobie zimnej wody do miski. Sporo i
deptaj w tej wodzie przez kilka minut. To odciągnie gorąco od głowy.
- O już przechodzi. Jesteś
cudotwórcą kochana. Co ja bym bez ciebie zrobiła - uśmiechnęła się z ulgą.-
Zęba oczywiście wyrwę. Już dawno to powinnam zrobić, bo mi plomba wyleciała ze
dwa lata temu i się ukruszył. Tchórz jednak jestem okropny i dlatego zwlekałam
tyle – trajkotała zadowolona i odprężona.
Po pięciu minutach już jej
nie było. Zostałam sama. Ubrałam się szybko i nakarmiłam koty, które już od
jakiegoś czasu kręciły mi się pod nogami. Maciuś oczywiście jak zwykle mięsa z
puszki nawet nie dotknął i musiałam mu nasypać pełną miseczkę chrupek. Jadł
specjalną karmę urinary, bo miał skłonność do kamieni w pęcherzu moczowym.
Trzeba było na niego uważać. Musia za to wylizała miskę do czysta i rozciągnęła
się w słońcu na parapecie okna w kuchni o mało nie zrzucając mi przy tym
doniczki z geranium. Ja zabrałam się za pikowanie sadzonek sałaty i kalarepy.
Roślinki były już okazałe i czas było zrobić z nimi porządek. Jeszcze trochę i
wsadzę je do ogrodu. Myślałam. Zaraz z tym skończę, pójdę do ogrodu siać buraki
i fasolkę. Może też posadzę pomidory i paprykę do donic. Planowałam. Jutro
wysieję kabaczki i ogórki wsadzę, bo się zaczynają kłaść. Jak zaplanowałam tak
zrobiłam. Tuż po dwunastej skończyłam pracę w ogrodzie, umyłam ręce i zrobiłam
sobie kawę. Usiadłam w kuchni i delektując się nią, spokojnie czekałam na panią
Wandę i Monikę.
Chore przyjechały po
czternastej. Wyjmowałam właśnie szarlotkę z pieca gdy usłyszałam dzwonek do
drzwi. Otworzyłam im, weszły to znaczy mama wniosła córeczkę, Monika na mnie
spojrzała, wrzasnęła i ze złości ugryzła mamę w rękę. Pierwszy zabieg wykonałam
wieczorem. Nie było to łatwe, bo Monika wprawdzie cały czas leżała ale
potrafiła krzyczeć, pluć i kręcić się. Była bardzo inteligenta i uparta.
Próbowała na mamie wywierać presję kaprysami ale pani Wanda była bardzo mądrą kobietą.
Ulegała gdy mogła sobie na to pozwolić ale wejść sobie na głowę nie pozwoliła.
Po pierwszy zabiegu Monika przespała po raz pierwszy kilka godzin w nocy.
Wstała w lepszym humorze i chętnie zjadła śniadanie. Mama była wzruszona gdy
rano mi o tym powiedziała. Drugą noc Monika przespała już całą i od tego dnia
poprawa następowała w iście ekspresowym tempie. Piątego dnia dziewczynka
siedząc na kolanach mamy zjadła obiad. Sama nabierała sobie widelcem ziemniaki
i niosła je do buzi. Teraz już witała mnie z radością. Już się przyzwyczaiła i
bez problemu akceptowała mój dotyk. Poza tym była znacznie spokojniejsza.
Zaczęła się też interesować otoczeniem.
- Pani Wando proszę ją może
zabrać nad jezioro – zasugerowałam ósmego dnia. To może być dla niej interesujące.
Tam są dzikie kaczki, łabędzie i żaglówki.
- Dobrze pójdziemy – zgodziła
się kobieta. A daleko to?
- Nie. Może z dwa kilometry
góra – odpowiedziałam. Może proszę przejść do kiosku i kupić jej jakiś zeszyt i
kredki. Może zechce rysować?
Dwunastego dnia rano gdy
tylko weszłam rano z tacą ze śniadaniem od razu zobaczyłam, że coś się stało.
Pani Wanda spojrzała na mnie ze łzami w oczach, podeszła do mnie i objęłam
mnie.
- Pani Aniu – wykrztusiła.
Monika zrobiła dziś rano trzy kroki sama. Nie spodziewałam się, a ona wstała,
opuściła nóżki na podłogę i przeszła. To cud.
- Tak to bywa. Teraz już
będzie tylko lepiej. Będzie zdrowa i sprawna. Jest za co dziękować siłom
wyższym – uśmiechnęłam się.
Monika wyjechała zdrowa. No
prawie. Potrzeba było jeszcze trochę ćwiczeń i rehabilitacji i miała szansę na
normalne życie. Jej mama była szczęśliwa, wdzięczna i podała mój adres dwóm
znajomym, które też miały chore dzieci. Chłopczyk z mamą ma przyjechać dziś.
Też mu może pomogę. Uda się. Musi…